środa, 16 grudnia 2015

Antyświątecznie

Dawno mnie nie było. Latem jakoś więcej się dzieje i jest o czym pisać. A teraz taka pora nadeszła, że nic się nie chce i nie ma tez o czym pisać. A przede wszystkim jakoś potrzeby nie ma ...

Ale dziś idąc do pracy pomyślałam o tym, żeby wyrzucić co nieco z siebie. Od kilku dni chodzę pieszo. Auto padło w piątek i stoi w warsztacie. Najpierw szukali przyczyny, wczoraj ustalili co się zepsuło, teraz czekam aż zrobią. W sumie i tak miał iść na leczenie, bo tydzień temu nie przeszedł mi przeglądu technicznego. Nie działał ręczny i coś ze zbieżnością. Zalecenie: wizyta w warsztacie. Już miałam umówiony termin i przy okazji wysypało się to co i tak od dawna szwankowało.

Stwierdzam z pełnym przekonaniem, że dobrze mi bez samochodu. Do i z pracy chodzę pieszo. Zajmuje mi to około 15-20 min w jedną stronę. Najmłodsza szybko też przestawiła się na autobus, choć wiąże się to z dużo wcześniejszym wstawaniem. Ale daje radę. Na szczęście do przerwy świątecznej zostały jej jeszcze 4 wczesne pobudki. Starsze dzieci mają swoje szkoły w okolicy zamieszkania więc od początku roku szkolnego radzą sobie same. Zresztą starsza córka i tak codziennie wstaje bardzo wcześnie, bo chodzi na roraty.
A moje piesze wędrówki wyjdą mi tylko na dobre. Poranny spacer dotlenia i rozbudza. Jedyny problem to zakupy. Ze względu na charakter mojej dodatkowej pracy i popołudniowe dyżury nie miałam zwyczaju robienia codziennych zakupów. Raz na jakiś czas była wizyta w dużym sklepie i zakupy hurtowe na dłużej. Był samochód więc pakowało się do bagażnika i na jakiś czas był spokój. Jedynie po chleb lub bułki wyskakiwało się do sklepiku pod domem. Od piątku jestem bez auta więc o dużych zakupach na razie muszę zapomnieć. A święta coraz bliżej.
Choć przyznać muszę, że w tym roku jakoś mnie nie rusza ta przedświąteczna nagonka. Porównuje swoje tegoroczne zachowania z tymi sprzed roku czy paru lat. Zwykle już na początku grudnia była lista potraw, które chcemy zrobić, a w ślad za tym szła lista zakupów. Prezenty były tez kupowane z dużym wyprzedzeniem, porządki w domu, odświętnie udekorowane mieszkanie. A w tym roku NIC.
Mamy 16 grudzień a ja nie mam ochoty na żadne święta. Nie myślę o tym co będę gotować, kupować, robić. Karton z ozdobami leży zakurzony gdzieś na szafie. Zakupy się nie robią, listy nawet nie ma, ba! nawet nie mam ochoty niczego robić.

Może to efekt zamieszania w moim życiu? Mam bowiem niezły bałagan w głowie i w sercu. Jakoś wszystko się tak dziwnie plecie ostatnio. Niby jest ok, ale czuje że to nie to. Pozorna stabilizacja. Nawet podejrzewam, że może dopadła mnie jakaś depresja.
Wczoraj nad ranem spadł śnieg. Ładnie się zrobiło, ale tylko na chwile, bo dodatnia temperatura nie pozwoliła mu długo poleżeć na ziemi. Do dziś zachowały się tylko resztki śniegu gdzieniegdzie na trawie lub innych roślinach.
Mój odwyk od cukru trwa nadal i jest dobrze. To już ponad 50 dni czyli połowa wyznaczonego czasu. Choć myślę, że nawet jak miną te 100 dni to utrzymam ten nawyk dalej. Życie bez dodatkowego cukru. Czy widać efekty? Tak, mam mniej o ok. 4 kg. Ale wiem, że to nie tylko z powodu odstawienia cukru. Przełom listopada i grudnia był wyjątkowo trudny dla mnie, trochę mnie złamały te zmartwienia, przygniotły, zmuliły. Straciłam apetyt. Tak już mam, że jak się wkurzam to jem, a jak jestem smutna to przestaje. Przez dłuższy czas jadłam niewiele, albo wcale. Stąd takie efekty. Sytuacja poprawiła się jakoś od minionego weekendu, nawet pierniki z córką upiekłam, ale chyba nie była to trwała zmiana na lepsze, bo od wczoraj wątpliwości znów wróciły. Do dupy jest wszystko.

niedziela, 29 listopada 2015

Przedświątecznie

Poczucie czasu jest względne. Bo czyż wiele razy nie mieliśmy tak, że wydarzenia sprzed roku wydawały się jakby były przed chwilą? Albo mijało wiele czasu, wiele spraw szło w zapomnienie i przedawnienie a w rzeczywistości mieliśmy za sobą zaledwie miesiąc?

Dziś uświadomiłam sobie, że mam za sobą pierwszy kwartał blogowania. Przecież to niewiele zważywszy na to, że czytam niektóre blogi prowadzone regularnie przez wiele lat. A mnie się wydaje, że to tak wiele czasu minęło od pierwszego posta. Pamiętam, był koniec sierpnia i kończyły się wakacje, było bardzo ciepłe późne popołudnie, gdy założyłam swój wirtualny dziennik.

Dlaczego to zrobiłam? Bo nie mam przy sobie nikogo komu mogłabym się pozwierzać, a mam ogromną potrzebę wyrzucenia z siebie pewnych myśli, odczuć, zwerbalizowania emocji. Ktoś pomyśli, czemu nie pogadam z przyjaciółką? Bo nie mam. Mam oczywiście grono koleżanek, które z wiekiem się stopniowo uszczupla, bo pochłaniają je sprawy dzieci, zawodowe, rodzinne, zdrowotne, domowe. Takie życie. Rodzinę mam daleko, bo przyjechałam tu kiedyś na studia i tak jakoś mi się zostało. Po rozwodzie rozważałam nawet powrót w rodzinne strony. Ale tutaj mam pracę, tutaj urodziły się dzieci i nie chciałam wywoływać rewolucji w ich życiu. Uznałam, że dostatecznie dużą zmianą jest rozwód rodziców i zniknięcie ojca z domu, co w dalszej kolejności zaskutkowało także wyprowadzką i zmianą miejsca zamieszkania.

No więc piszę. Miał to być dziennik, pamiętnik itp. Jednak pomimo, że czuje się tu anonimowa, to jakoś boję się odkrywać wszystkiego. A miałabym o czym pisać.....

Listopad to był dla mnie ciężki miesiąc. Wiele się działo. Głównie przykrych rzeczy. Mimo, że wiele było fajnego, to jednak te problematyczne zdominowały całą resztę. Głównie to problemy w związku. Tak to jest jak każde ciągnie w swoją stronę i próbuje udowodnić, że nie da się ustawić temu drugiemu. Z tego potem rodzą się kłótnie, a czasami nawet wielkie awantury.

Wiem czego chce i czego oczekuję od związku. I co z tego? Jak potem i tak zawsze odpuszczam, ustępuję. Miłość jest ślepa i głupia. Z potrzeby bycia kochaną zgadzam się czasami na rzeczy, których nigdy bym nie zaakceptowała u innych. Ale takie są konsekwencje związku z dużą różnicą wieku. Dodam, że to ja jestem tą starszą. Nie czuje swoich lat. Pesel mi o tym przypomina. Wiem, że każda kobieta będąca w takim układzie powie to samo. Więc nie zamierzam się tutaj bronić wyświechtanymi hasłami w stylu: "nie wyglądam na swoje lata", "nie umiem się dogadać ze starszymi facetami", itp. Początkowo sądziłam, że to będzie przygoda, wyszło inaczej. Generalnie jest super. Czasami jednak odczuwam tę różnicę dość boleśnie. Jest jak jest. Czas pokaże co z tego wyjdzie.  

A dziś zaczął się Adwent. Zostały więc tylko 3 pełne tygodnie do świąt, a ja jakoś w tym roku nie odczuwam tej typowej świątecznej magii. Niby pojawiły się w tv reklamy i ozdoby świąteczne w sklepach, ale w tym roku jakoś mnie to nie wkręciło w nastrój. Czasami pod koniec listopada robiłam już listę zakupów, żeby powoli i stopniowo gromadzić niezbędne artykuły i  nie biegać potem na ostatnia chwilę. Czasami o tej porze miałam już przygotowane prezenty pod choinkę. A tym razem nic. Ups....

środa, 18 listopada 2015

Pogodowe zawirowania

Odwożąc każdego ranka córkę do szkoły obserwuję inne dzieci i zadziwia mnie zachowanie niektórych rodziców.
Widzę bowiem dzieci ubrane w kozaczki, puchowe, grube kurtki, czapki i szaliki, przy 13 stopniach temperatury...! Z jednej strony rodzice przegrzewają dzieci, a potem dziwią się, że one chorują. A z drugiej jeśli rodzice tak ubierają dzieci przy 13 stopniach, to co im założą gdy będzie -13?

Ludzie przyzwyczaili się, że jak mamy listopad to znaczy że jest prawie zima i trzeba wyjąć zimowe ciuszki. A przecież powinniśmy się już przyzwyczaić do tego, że coraz częściej mamy anomalie pogodowe i trzeba przede wszystkim sugerować się temperaturą za oknem, a nie datą w kalendarzu.

Bo jesień tego roku jest wyjątkowo łagodna. Przynajmniej tak mamy tu nad morzem. Długo było pięknie, słonecznie, ciepło. Teraz choć deszczowo, to nadal jest ciepło. Już nie pamiętam takiego listopada żeby przez większość dni w miesiącu temperatury przekraczały 10 stopni.

Jak dla mnie taka pogoda jest super. Nie lubię marznąc, więc zimą o ile śnieg mi nie przeszkadza, o tyle nie lubię gdy jest bardzo zimno. Poza tym, gdy jest tak ciepło mniej kosztuje mnie ogrzewanie.

Uogólniając więc jest całkiem przyjemnie

P.S. Schudłam już 2 kg. Wiem, że szału nie ma, ale to i tak dobre, zważywszy na to, że nie katuje się głodówką i morderczymi ćwiczeniami. Po prostu odstawiłam cukier i jem mniej i rozsądniej. 

A za tym nawet już chyba nie tęsknię...

czwartek, 12 listopada 2015

Jesienna melancholia

Tegoroczna jesień mi jakoś nie sprzyja. A dziwne... Bo jest wyjątkowa. Długo była piękna, złota, słoneczna, ciepła. Teraz choć już wcześnie ciemno, szaro, bez liści, deszczowo, to nadal ciepło. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek w połowie listopada termometry pokazywały kilkanaście stopni. Nawet 17.

I mimo takiej sprzyjającej aury, to jednak dopadła mnie jesienna melancholia. Jakoś tak mi smutno, nic nie cieszy, czuję jakąś taką nijakość, zniechęcenie, zobojętnienie. Może dlatego, że wszystkie dzienne, jasne godziny spędzam w pracy. Rano ciemno, potem szaro, gdy się przejaśnia jestem w pracy, a gdy wychodzę znów szaro i szybko znów ciemno. Wszystkie dni takie same, podobne do siebie. Nic się ciekawego nie dzieje, nic się nie zmienia. Monotonia. Nie ma się czym ekscytować. Może stąd to przygnębienie. Oby chwilowe, bo źle się czuje z takim nastrojem i stanem.

Tęsknię za latem. I niekoniecznie za upałami, ale po prostu za długimi dniami, kiedy miałam więcej energii i więcej czasu i mogłam więcej w ciągu jednego dnia zdziałać. Teraz nawet na zakupy nie chce mi się chodzić, bo nie lubię przebywać poza domem po zmroku.

Większość czasu pochłania mi praca i obowiązki domowe. Sklep, zmywarka, pralka, odkurzacz, mop, to słowa które najczęściej krążą ostatnio w mojej głowie. I dlatego wczorajszy dzień wolny od pracy w większości przeznaczyłam dla urody. Był peeling, maski, maseczki, odżywki, itp. Czy to pomogło? Ciału na pewno, jednak stan ducha nie uległ zmianie. Dziś może lepiej wyglądam, ale dzięki temu wcale lepiej się nie czuje.

Już połowa listopada. Jeszcze chwila a wpadnę w wir przedświątecznych przygotowań. Będą porządki, zakupy, kompletowanie prezentów. Może wtedy - będąc jeszcze bardziej zajętą - zapomnę o mojej melancholii. A nawet jeśli nie zapomnę, to już na pewno nie będę miała czasu o niej myśleć.

Tęsknię za ogródkiem. Zbieram pieniądze na opłatę za elektryczność na moim kawałku ziemi, która ma tam dotrzeć w przyszłym roku. Tylko czy mi to potrzebne? Kosiarkę mam ręczną, podkaszarkę spalinową, kawę wożę w termosie, nigdy nie siedzę na działce do nocy, żeby mi światło było potrzebne. Ale nawet jak uznam, że prądu nie potrzebuję to i tak muszę zapłacić prawie 200 zł. Taki jest koszt tzw. uzbrojenia działki. Ponoć przez to wzrasta jej wartość. Pomyślę. Mam czas na decyzję do końca roku.

A w wolnych chwilach nastrój poprawia mi towarzystwo naszego domowego zwierzaczka - królika. Jest uroczy. Prawie jak pies. Gdy wypuszczamy go z klatki reaguje na wołanie, biega po domu za najmłodszą, czasami wręcz chodzi przy nodze. Jest milutki, mięciutki, słodki. Trudno go nie lubić. Jest na pewno przez nas bardzo kochanym zwierzątkiem.



P.S. Odwyk od słodyczy trwa nadal. To już 22 dzień. Dla kogoś kto nie przeżył dnia bez ciastka, cukierka, słodzonych napojów, jest to naprawdę trudne. Do setki daleko. Niestety różnicy na wadze nie widzę. Może to więc wcale nie jest wina słodyczy?? Nic to, przynajmniej mam satysfakcję, że mam silną wolę.

niedziela, 1 listopada 2015

Wszystkich Świętych


Od wielu już lat w ten dzień odwiedzam anonimowe groby żołnierzy. W mieście, w którym mieszkam nie mam na cmentarzu nikogo bliskiego. Ale żeby zachować tradycję i sprawić by ten dzień wyglądał podobnie jak u większości Polaków zabieram dzieci na cmentarz i zapalmy znicze na grobach żołnierzy oraz małych dzieci. Ten pomysł z "małymi" grobami urodził się nam w ubiegłym roku. Idziemy na cmentarz do części gdzie są groby małych dzieci i wyszukujemy takie najbardziej zaniedbane, opuszczone, zapomniane, gdzie nie ma żadnego światełka i tam zapalamy znicz. Oprócz tego, jak co roku, wybieram się także z dziećmi na stary niemiecki cmentarz położony za miastem. Mamy tutaj takowe, gdyż mieszkam na terenach, które kiedyś zamieszkiwali Niemcy. Odkryłam go kilka lat temu podczas rowerowej wycieczki. Znajduję się tam kilkanaście grobów, a raczej pozostałości po nagrobkach. Trudno nawet odczytać nazwiska zmarłych.

Każdy zapewne przyzna, że dzisiejszy dzień to dla wielu ludzi dzień pełen wspomnień, zadumy, przemyśleń. Moje skojarzenia z 1 listopada są chyba nieco inne. Tego dnia każdego roku dziękuje Bogu za to, że mam rodzinę w komplecie. Myślę też o tych, którzy odeszli, ale przede wszystkim o tych, którzy po nich płaczą, tęsknią za nimi. Wierzę w to, że Ci którzy umierają przechodzą w tym momencie do lepszego życia, spokojnego, pozbawionego trosk, lęku, problemów. Myślę, że wraz ze swoją śmiercią oni nie cierpią, nie boją się. Największy dramat przeżywają ich bliscy, którzy zostają, cierpią, tęsknią, muszą nauczyć się bez nich żyć.

niedziela, 25 października 2015

Odwyk

Co u mnie słychać?
Pogoda ostatnio nie rozpieszcza ale dziś musiałam wykorzystać okazję na wizytę w ogródku. Zmiana czasu sprawi ze dużo wcześniej będzie się ściemniało więc żeby coś porobić w ogródku trzeba wykorzystywać wcześniejsze godziny. Rano wróciłam z nocnego dyżuru, odespałam braki snu, zrobiłam szybki obiad, a następnie zostawiwszy dzieci przy lekcjach popędziłam do ogródka.

Mamy jesień. Moje jabłonki są już gołe. W trawie pełno liści.
Niepokoi mnie stan kącika wrzosowego. Jedynie białe wrzosy są w dobrej kondycji, reszta niestety wygląda jakby uschła. Nie rozumiem co się dzieje. W domu na parapecie kuchennym mam kilka wrzosów w doniczkach i są ok. A te w gruncie takie mizerne. Może za rok odbiją?

Zerwałam z łysego już drzewa kilkanaście orzechów. Mam więc swoje własne włoskie. Zerwałam też ostatnie jabłka i 2 kg aronii. Muszę w jakimś najbliższym czasie zabezpieczyć przed zimą róże i hortensje. Mam nadzieje że kopczyki z kory pomogą. Muszę w okresie zimowym przemyśleć sprawę wiaty i ewentualnej budowy domku. Może chociaż fundamenty zrobimy. Taki jest mały kawałek tej mojej ziemi a tyle pozytywnych myśli wyzwala. Daje zastrzyk energii i siły.

Aronie zamroziłam. Potem pomyśle co z niej zrobić. A tak w ogóle muszę coś wymyślić z zamrożonych owoców, bo mam zajęta całą zamrażarkę i wszystkie szuflady w zamrażarce w lodówce. A przecież za dwa miesiące święta i na pewno potrzebne będzie miejsce na ryby, pierogi, mięso, bigos, itp.

Marzy mi się jakaś mała rewolucja w domu. Może jakieś malowanie lub choćby przemeblowanie. Mam potrzebę by coś zmienić, poprawić.

No i zaczęłam odwyk. Od słodyczy. Jest ciężko, bo ja chyba naprawdę jestem uzależniona. Postanowiłam wytrzymać 100 dni bez dodatkowego cukru. Nie jem słodkości, nie słodzę napojów. Zobaczymy czy wytrwam. Wyznaczony czas mija 29 stycznia.

poniedziałek, 19 października 2015

Czekolada

Siedzę sobie na łóżku w moim słodkim pokoiku i łapie oddech w tej codziennej gonitwie. Z pracy wyszlam z lekkim opóźnieniem, ale juz zdążyłam wstawić mięsko na obiad i zrobić budyń. Ziemniaczki obrała córunia. Zaraz sie przebiorę i idę działać dalej.
A co u nas? Nic nowego. Żadnych newsów nie mam, żadnych fascynujących informacji.
Codzienność, zwykłe życie.
Obawy wyciszone, finanse opanowane, mieszkanie ogarnięte, dzieci uśmiechnięte, w pracy spokój. Szkoda tylko, że pogoda taka żałosna, bo zdecydowanie za mało mi było czasu na powietrzu. Pada, pada, pada. Tęsknię za ogródkiem....

W sobotę miałam okazję zaszaleć. I co? Nie skorzystałam.
Spotkanie firmowe wstępnie było ustalone w knajpce na piwko, ale ponoć skończyli na tańcach. Nie żałuje, że mnie tam nie było. Choć miałam kiedyś w życiu okres, że żadnej imprezy nie przepuściłam. I zawsze dobrze się bawiłam. A teraz już mi się nie chce. Nie ciągnie mnie tak jak kiedyś do ludzi. Niektórzy tu mówią, że kapcieję. Możliwe. Nie przeszkadza mi to. Wyrosłam z tego, żeby się podobać wszystkim. Teraz lubię samotność. Lubię spędzać czas sama ze sobą, z książką, gazetą, filmem. No i jeśli już mam gdzieś wyjść to wolę spędzić czas ze swoim facetem.
A przede wszystkim lubię spędzać czas z dziećmi, bo chcę na maxa skorzystać z tego, że jeszcze chcą ze mną być. Zauważyłam bowiem, że syn coraz rzadziej gdzieś z nami wychodzi, ma już swoje życie; szkoła, dziewczyna, sport, koledzy. Wiem, że to normalne. Rozumiem to i akceptuję. Dlatego staram się być z dziewczynami możliwie jak najwięcej, bo już jestem mądrzejsza i wiem, że scenariusz się kiedyś powtórzy i wkrótce kolejne dziecko zacznie odłączać się od stada.
Tak wiec wczoraj, pomimo deszczu - wycieczka. 40 km od naszego miasta jest nasza ulubiona "czekoladziarnia". Była bomba kaloryczna. A co tam! Trochę też pospacerowałyśmy, każda ze swoim parasolem. I zadziwiłam się jak dawno już tak nie chodziłam w deszczu. Było miło. 

wtorek, 13 października 2015

Monotonia

Znów zaliczyłam kilka dni przerwy w blogowaniu. Czytam takiego bloga gdzie autorka wstawia codziennie notatkę ze swojego życia. Może ma więcej do opisania, życie na wsi ma inny rytm niż to miejskie. Poza tym u niej coś się cały czas dzieje; prace w ogrodzie, newsy wiejskie, newsy z życia jej dzieci, docieranie się z Menem, poszukiwanie pracy zawodowej, itp. A u mnie?? Monotonia. Codziennie to samo. Każdy nowy dzień podobny jest do poprzedniego. Do 16 praca, później dalsze obowiązki zawodowe, tudzież domowe, lub rodzicielskie. Weekend wnosi odmianę od schematu. 

Sobotnie wolne popołudnie zaowocowało wizytą w ogródku, podładowałam swój akumulator. Zawsze jadę tam z ambitnym planem wykonania wielu czynności. A potem większość czasu tracę na zwyczajne przebywanie, chodzenie, oglądanie, debatowanie, rozmyślanie, kontemplowanie, delektowanie się. Chodzę po tych moich areałach, przyglądam się każdej roślince, listkowi, ździebełkowi, kwiatkowi, coś tam skubnę, coś posadzę, coś poprawię, coś pogłaszczę.  A później ze zdumieniem stwierdzam, że nic konkretnego nie zrobiłam i dalej jestem w tyle za innymi. Może taki już mój urok. Że wszystko muszę dobrze przemyśleć, rozważyć, przeanalizować, zanim zacznę działać. Tyle już spraw z życiu załatwiałam na wariata, na szybko, w gorączce pośpiechu, a potem... żałowałam, że nie poczekałam. Teraz staram się tak robić, żeby mieć pewność co do podjętej decyzji, że ta jest jedyna słuszna. Nie lubię uczucia rozczarowania. Stanu, w którym czegoś żałuje, gdy wiem, że

W nocy z piątku na sobotę mieliśmy pierwszy przymrozek i niestety od razu zauważyłam jego skutki w ogródku, na liściach, kwiatach, jeżynach. Złota jesień z dnia na dzień przeistoczyła się w paskudną jesień. Może to już powoli tzw. przedzimie wkracza do nas?

A co u nas?

W pracy ok. A nawet to co nie jest ok i kiedyś drażniło, to teraz jest już traktowane jak norma. Taką siłę na ludzkie przyzwyczajenie.

W domu ok. Czysto, ciepło, nawet miło. Czemu nawet? Oj, bo życie z dorastającymi dziećmi obfituje w liczne "uniesienia". Najwięcej takich stanów wynikało z temperamentu, charakteru, osobowości mojego syna. Szlifowanie tego człowieka to była najcięższa praca w moim życiu. A teraz jest jak jest. Trudny jest ten chłopak, wiem że ciężko mu będzie w życiu z takim podejściem do wielu spraw. Dobry z niego chłopak, wiem że krzywdy nikomu nie zrobi. Ale przeraża mnie jego rozbujane ego, pewność siebie, bezkrytycyzm, nadmierna asertywność. Choć z drugiej strony to może tak jest lepiej? Ja jestem jego przeciwieństwem i wiele razy byłam w życiu zła na siebie, że się wycofywałam, że ustępowałam, że nie walczyłam, że się dałam ustawiać, że pozwalałam na spijanie śmietanki przez innych choć to była moja zasługa. Może on, dzięki swojemu charakterowi więcej osiągnie niż ja z tą swoją grzecznością, układnością i nijakością. Dlatego już nie ingeruję, nie komentuję, nie przekonuję do swoich racji, zostawiam sprawy jakimi są i czekam na życiową weryfikację. Bo nikt i nic tak dobrze nie ocenia naszych decyzji jak Życie.

Natomiast w moim życiu uczuciowym jakieś rozchwianie. Z jednej strony coś próbuje zmienić, z drugiej zastanawiam się czy to ma sens, czy nie lepiej jest jak jest. Chcę stabilizacji, wspólnego życia, nawet może obrączki, ale wspólne zamieszkanie to też zmiana w życiu moich dzieci. A z drugiej strony czy starać się o wspólne życie, już, teraz, zaraz? Może warto poczekać. Zwłaszcza, że facetowi chyba taki stan odpowiada. Może zgodnie z moim podejściem do większości spraw zostawić to pod rozwagę i niech czas i życie zadecyduje za nas?... 

piątek, 9 października 2015

Ogrodowe radości

Takie refleksyjne te moje posty i jakieś takie przygnębiające. 
A przecież wbrew temu wszystkiemu co mnie dręczy
-  to zdecydowanie wiele więcej cieszy.

Moja wizyta na działce zaowocowała kolejnymi fotami. 
Początek października, a w moim ogródku nadal kwitną 
pelargonie, 
zimowity jesienne, 
róże, 
clematisy, 
malwy, 
floksy, 
hortensje








 

A to moje utworzone od podstaw wrzosowisko. 




 I uratowane funkie



i młody trawnik



A teraz znów zmiana tematu
Godzinę temu wróciłam ze szkolenia dla nowych działkowiczów. Dostałam takie zaproszenie od Zarządu mojego ROD i postanowiłam skorzystać. Byłam ciekawa co mają mi do powiedzenia. No cóż, wyszłam mocno rozczarowana. Ja jestem wobec siebie bardzo wymagająca i tak tez mam wobec innych. A Pani, która prowadziła to "szkolenie" wykazała się nieprzygotowaniem, brakiem profesjonalizmu i niekompetencją. Szkolenie trwało dwie godziny, z małą przerwą. Dla mnie były to dwie zmarnowane godziny. Przez pierwszą Pani czytała z kartki regulamin ROD, fragmenty statutu i uchwał. Nie wysiliła się nawet na krótki komentarz tego co czytała. Po co więc to szkolenie? Przeczytać każdy może sobie sam. Zwłaszcza teraz w dobie ogólnie dostępnego Internetu.
W drugiej godzinie szkolenia z plansz odczytano nam jak zrobić kompostownik i co do niego można włożyć, dalej: o ekologicznych sposobach ochrony roślin, o zwierzętach, które można spotkać na terenach działek i ich ochronie, oraz o przycinaniu letnim (na szkoleniu w październiku!) drzew i krzewów; wszystko także odczytane z plansz, folderów, książek. Mało tego, Pani miała taką tremę, że miała problemy z płynnym czytaniem, przekręcała niektóre słowa, nie wspomnę o braku kontaktu  wzrokowego ze słuchaczami i ogólnie wypadło to wszystko na żenującym poziomie. Rozumiem, że Pani prowadząca może nie potrafiła mówić z pamięci i być może nie ma talentu do przekazywania wiedzy, a także może nie posiadła umiejętności do publicznych wystąpień, ale w takim razie dlaczego podjęła się tego zadania? Nie sądzę bowiem by ją do tego zmuszono. To już nie te czasy.

Zawsze jednak staram się we wszystkim widzieć jakieś pozytywy.
Korzyści z dzisiejszego szkolenia?
1. Dowiedziałam się, że wiosną przyszłego roku mają rozpocząć prace związane z założeniem sieci elektrycznej i że do końca bieżącego roku trzeba uiścić w związku z tym opłatę w wysokości 550 zł.
2. Zdobyłam nr konta bankowego, na które można dokonywać wpłaty, co znacznie ułatwia mi wszystko, bo kasa ROD czynna jest w takich godzinach, gdy ja pracuję.
3. W rozmowach kuluarowych z innymi nowymi działkowcami dowiedziałam się jak to jest z wywożeniem śmieci we własnym zakresie, które biorą za darmo i jakie są stawki za niektóre odpłatne, np. papę i szkło. A przecież na wiosną planuję rozbiórkę rozwalającej się szklarni.

A na koniec moje osobiste jabłuszka w dwóch odsłonach





O czym chiałam napisać

Czasami, z dala od komputera, mam jakieś spostrzeżenie, refleksję lub coś widzę i mam wewnętrzną potrzebę podzielenia się tym z innymi, chce mi się o tym napisać. Ale okoliczności uniemożliwiają realizację pragnienia natychmiast. A potem, gdy już mam czas i siadam przy klawiaturze to jakoś brakuje właściwych słów, natchnienia, inspiracji, weny ...
Ciekawe czy inni blogerzy też tak mają?
Z klasycznym dziennikiem czy pamiętnikiem chyba jest prościej, bo jeśli mamy go pod ręką to zawsze można skrobnąć parę słów, o ile ma się wolne ręce i długopis w najbliższym otoczeniu, a o to przecież nietrudno. Komputer, notebook, tablet itp to już raczej sprzęt, którego nie mamy zawsze i wszędzie.
No to o czym to ja ostatnio miałam ochotę napisać?

1. O tym, że mam bzika na punkcie chmur.
Nie wiem czy to wynika z mojej romantycznej natury czy zboczenia zawodowego. Na studiach, w moim cyklu kształcenia miałam meteorologię i na chmurach chyba trochę się znam. Lubię na nie patrzeć, lubię o nich gadać, często obserwuję niebo. Pozwalają przewidzieć najbliższą pogodę, ale ja widzę w nich coś więcej. Dla mnie jest w nich coś fascynującego, majestatycznego. Są jak obrazy na niebie.

2. O tym, że mam skomplikowane życie uczuciowe.
Jest ktoś w moim życiu od dłuższego czasu, ale na warunkach, które mi nie odpowiadają. Wciąż rozmawiam, tłumaczę, straszę zakończeniem znajomości, ale i tak mięknę i odpuszczam. Jestem zbyt mało stanowcza. Pewnie dlatego, że sama nie wiem czego chcę. Raz narzekam, że mi źle w takim związku, a innym razem cieszę się, że to taki niezobowiązujący układ. Bo w sumie to mi odpowiada, bo ja nie mam przecież czasu na poważny związek, randkowanie, dbanie o faceta. I bądź tu mądrym... Ach, te baby...

3. O tym, że z wiekiem robi się ze mnie samotnica.
W środę po pracy zwyczajnie zdezerterowałam z domu i pojechałam na działkę. Nawet się ucieszyłam, że nikt nie miał ochoty mi potowarzyszyć. Pokręciłam się po ogrodzie, coś posadziłam, coś wyrwałam, trochę pokopałam, wypieliłam, ale przede wszystkim cieszyłam się z tego, że mogę pobyć sama. W pracy jestem wśród ludzi, w domu zawsze jakieś dziecko jest na miejscu, na ulicy ludzie, w sklepie ludzie, i tylko w ogrodzie mam swój azyl, moją świątynie dumania. I właśnie odkryłam, że lubię być sama.

4. O tym, że za mało jestem mamą dla mojego najmłodszego dziecka.
Gdy starsze dzieci były małe miałam dla nich dużo czasu. Poprzednia praca dawała mi takie możliwości, że więcej byłam w domu niż w pracy, bo też część pracy wykonywałam w domu. Popołudnia z dziećmi, weekendy z dziećmi, święta, ferie, długie wakacje. Teraz nie dość, że mam normalną pracę po 8 godzin od poniedziałku do piątku, to jeszcze pracuję dodatkowo. W domu bywam czasami przelotem. Wpadam, za chwilę pędzę gdzieś dalej, nieraz wracam dopiero o 22.00, wiele spraw z dziećmi załatwiam przez telefon. O ile starszym to nie przeszkadza, bo mają już swoje sprawy, zainteresowania, przyjaciół, o tyle dla najmłodszej to jest katastrofa. Oczywiście ona się nie skarży, czasami zapewne jest jej to na rękę, że nikt nie pilnuje, nie goni do lekcji, sprzątania, mycia zębów, itp. Może spokojnie oglądać TV, czytać, bawić się telefonem. Przysłowiowy luz blues. Ale do pionu postawiła mnie nasza przedwczorajsza rozmowa na temat sprawdzianu z przyrody, na który się nie przygotowała. Trochę tłumaczyła się, że zapomniała, potem że nie lubi tego działu, w końcu przyznała też, że nie do końca to rozumie. Z pretensją w głosie zarzuciłam jej, że dlaczego nie przyszła z tym do mnie?, dlaczego nie poprosiła mnie o pomoc?, przecież to moja branża.
"Ale przecież ciebie nigdy nie ma!" - odparła, prawie płacząc. I miała rację.

5. O błędnym kole w moim życiu.
Chciałabym jak najwięcej czasu spędzać w domu i z dziećmi. Szczególnie teraz, gdy dziećmi jeszcze są i chcą ze mną być. Ale się nie da z powodu nadmiaru pracy. W wielu domach ojcowie są nieobecni, bo głównie skupiają się na zarabianiu pieniędzy. Domem i dziećmi w głównej mierze zajmują się żony i matki. W moim domu, od czasu jak zostałam sama, to ja musiałam obie te role pogodzić. Muszę być matką i maszyną do zarabiania pieniędzy. I zapewniam, że nie chodzi o luksusy. Mam kredyt. Po co go wzięłam? Żeby mieć stałe miejsce zamieszkania i skończyć z ciągłym błąkaniem się po wynajmowanych mieszkaniach. W moim domu ojca nie ma, a i matka bywa dużo mniej niż w innych rodzinach.
Dlaczego tyle pracuję? Bo w naszym kochanym kraju moja jedna pensja wystarcza na ratę kredytu i opłaty typu czynsz, gaz, prąd, woda, kablówka. A gdzie reszta życia? Potrzeba jeszcze funduszy na wyżywienie 4 osób, ubrania, leki, obuwie, naukę, naprawy w domu, wizyty u lekarzy, zajęcia dodatkowe dzieci itp. Alimenty w kwocie 1200 zł nie pokryją tych wszystkich wydatków. O kinie czy basenie czasami można wręcz pomarzyć. Ktoś powie - wnieś sprawę o podwyższenie alimentów. Ale 100 czy 200 zł nie rozwiąże problemu. Tu potrzeba dużo większej kwoty. Poza tym dobrowolnie z chłopem się nie dogadam, a na drodze sądowej znów skończy się konfliktem i robieniem na złość. Więc ciesze się, że to co przyznane wpływa na konto regularnie i bez zwłoki i wolę nie drażnić "rekina". Poza tym, każdy sąd jak zobaczy moje aktualne dochody to przyzna, że wystarczająco dużo zarabiam. Żeby dostać wyższe alimenty muszę być odpowiednio biedniejsza, czyli mieć zaświadczenie o niższych dochodach. Żeby mieć niższe dochody musiałabym z jakiegoś dodatkowego "ogona" zrezygnować. Stracę wtedy dużo więcej niż zyskam. Błędne koło. Jestem w patowej sytuacji. Cokolwiek zrobię będzie źle. Jak na razie staram się by wilk był syty i owca cała. Każdy możliwy czas poświęcam dzieciom, nawet kosztem życia uczuciowego.

A na zakończenie jedna fotka. Jechałam i zatrzymałam się, by zrobić to zdjęcie.  


środa, 7 października 2015

Przyjaźń

Z mojego pierwotnego założenia ten blog to miał być rodzaj dziennika czy pamiętnika. A dziennik powinien mieć codzienną notatkę. A ja łapię się na tym, że czasami brakuje mi czasu na codzienne wpisy. Owszem, myślę o odnotowaniu pewnych ważnych spraw, ale w ciągu dnia nie ma kiedy, a przed zaśnięciem zazwyczaj padam jak małe dziecko. Myśląc - układam sobie nawet w głowie, to o czym chciałabym napisać i w jaki sposób. Ale z realizacją już jest trudniej. Wierzę, że to się zmieni.

Wiem, że gdy dzieci wyfruną z mamusinego gniazdka to czasu będę miała aż nadto. Na ten czas odkładam wszystkie moje marzenia, plany, pasje. Wiem, że wtedy będę czytać dużo książek, obejrzę wszystkie zaległe filmy, a przy sprzyjającej pogodzie będę spędzać każdą wolną chwilę na działce, może nawet schudnę, bo znajdę w końcu czas na siłownie lub jogging. A może będzie zupełnie inaczej.... Kto to wie? Gdybyśmy znali przyszłość, wówczas żylibyśmy zupełnie inaczej niż teraz.

Tytuł dzisiejszego posta związany jest z moimi przemyśleniami wywołanymi wczorajszą wieczorną rozmową z moją starszą córką. Rozmawiałyśmy o przyjaźni, zaufaniu, lojalności. Uświadomiłam sobie, że w moim życiu miałam dwie ważne osoby, które określałam przyjaciółkami. Bo koleżanek mam całe tabuny i nie mam problemów z nawiązywaniem nowych znajomości i byciem lubianą. Ale mam duże opory i wewnętrzną blokadę przed zwierzaniem się z intymnych czy osobistych spraw.

Pierwszą przyjaźń zawiązałam jako mała dziewczynka, jeszcze w szkole podstawowej. Hania. Choć obie miałyśmy podobne usposobienia, osobowość, temperament, to ona była dziewczyną z tzw. dobrego domu. Nie mówię, że mój był zły, ale na pewno skrajnie różny - dużo biedniejszy, pozbawiony wyjątkowych atrakcji, borykający się z problemem alkoholowym ojca, troszkę jakby nieszczęśliwy. Hania miała wszystko, o czym ja mogłam tylko marzyć - jedynaczka, duże mieszkanie, pięknie wyposażone, eleganckie kosmetyki, śliczne ubranka, zakupy w Pewexie, lekcje fortepianu, zagraniczne wyjazdy itp., zawsze uśmiechnięta, wyjątkowo ładna, bardzo dobra uczennica. Ochy i achy. A jednak coś nas połączyło. Spędzałyśmy każdą wolną chwilę razem, razem się uczyłyśmy, plotkowałyśmy, zwierzałyśmy się sobie. Tak było do końca liceum, bo nawet w szkole średniej nadal byłyśmy w tej samej klasie. Ta przyjaźń, a przede wszystkim przebywanie w jej domu i w jej towarzystwie pokazało mi inny świat, inne życie. Np. to właśnie u niej w domu pierwszy raz piłam kawę w filiżance, a nie jak dotychczas w szklance. W moim domu filiżanki były, ale stanowiły dekorację na półce i nikt nawet ich nie ruszał. Gdy pewnego dnia zaproponowałam, żeby zacząć ich używać uznano to za fanaberię, swoiste dziwactwo. Kochałam rodziców i wiele im zawdzięczam, a szczególnie mamie. Ale to gdzie jestem obecnie i to jak żyje oraz co osiągnęłam to przede wszystkim efekt moich młodzieńczych marzeń o życiu jak u Hani. Po maturze ja wyjechałam na studia bardzo daleko, tutaj zostałam. Ona studiowała blisko, a po studiach wróciła do rodzinnego miasta. Spełniła swoje marzenie - jest lekarzem, ma rodzinę, piękny dom. Jest szczęśliwa. Rozłąka zrobiła swoje - nowe miejsca, nowi ludzie, nowe obowiązki. W czasie studiów, gdy jeździłam do domu czasami spotykałyśmy się. Potem każda podjęła pracę, założyła rodzinę i jakoś się naturalnie, po cichu i bez emocji rozeszło. Kontakt się urwał. Nasze mamy często się spotykają i rozmawiają ze sobą. Dlatego wiem co się u niej dzieje, a ona pewnie wie wszystko o mnie. Zajmuje ważne miejsce w moim sercu.

Na studiach, w akademiku, w sąsiedzkim pokoju mieszkała Monika - koleżanka z mojego roku. Szybko się zaprzyjaźniłyśmy. I znów sprzeczności, choć nie materialne, to na pewno charakterologiczne. Ona, choć dziewczyna ze smutnym życiorysem (porzucenie przez ojca, śmierć mamy na krótko przed maturą, dużo młodszy brat oddany pod opiekę ciotki) - to jednak przebojowa, zdeterminowana, realizująca cele, konkretna, zawsze na świeczniku,  błyskotliwa. Typowa gwiazda. Ja - cicha, spokojna, trochę zagubiona, nieśmiała, wycofana, wręcz zahukana dziewuszka z małego miasteczka. Ale coś nas przyciągnęło do siebie. To była swoista symbioza. Ona chyba miała potrzebę opiekowania się mną, a ja widocznie potrzebowałam takiego "promotora".  Ale razem żyło nam się świetnie. Nauczyła mnie sztuki makijażu, asystowała przy zakupach ciuchów, wyciągała na imprezy. Ale przede wszystkim była zawsze przy mnie, gdy była potrzebna - pomocna, cierpliwa, godna zaufania. Po studiach rozpoczęła ścieżkę naukową. Po dwóch latach, gdy powiększali kadrę pamiętała o mnie i zaproponowała szefowi moją osobę, ściągnęła mnie do miasta, w którym żyję już 16 lat i chyba pozostanę na zawsze. Pracowałyśmy razem przez 9 lat. Ona robiła karierę, pięła się do góry (doktorat, funkcja prodziekana), ale ja się tam męczyłam. Łączyło nas nie tylko życie zawodowe, ale też spędzałyśmy razem czas po pracy, z naszymi mężami, dziećmi, które były w tym samym wieku. Kilka lat temu zmieniłam miejsce pracy. Zresztą w tym samym czasie ona zaczęła swoją przygodę z Warszawą i wkrótce tam się z rodziną przeniosła. Dziś jest doktorem habilitowanym, pracuje w PAN-ie. Widujemy się rzadko, przy okazji, gdy jest w moim mieście u rodziny. W ciągu kilku lat spotkałyśmy się może dwa czy trzy razy. Wiem, ze jak przyjeżdża to na chwilę i ma mało czasu, zresztą przyznam szczerze, że ja nie zabiegam o te spotkania. Ona - elegancka, zadbana, ubrana w najlepsze marki, a ja czuję się przy niej jak biedna krewna, która wzbudza współczucie. Ale cieszę się z jej sukcesów, kibicuje jej gdy ma przed sobą jakieś kolejne wielkie wyzwania, trzymam kciuki. Jest dla mnie dowodem na siłę determinacji. Ona = chcieć to móc.

Obie te przyjaźnie, choć nie przetrwały (głównie z powodu rozłąki), wywarły duży wpływ na moje życie. Przy jednej nauczyłam się stawiać ambitne cele, dążyć do czegoś więcej niż mam, pragnąc lepszego życia niż to które posiadałam.
To dzięki Hani zapragnęłam osiągnąć więcej niż pozwalały mi naturalne, powiedzmy społeczne, możliwości, wejść na "życiowych schodach" przynajmniej o jeden stopień wyżej niż moi rodzice, nie poprzestawać w dążeniach na zwykłej codzienności, nie godzić się na bylejakość.
Monika przede wszystkim oduczyła mnie tzw. "ciągłego przepraszania za to że żyje". Przy niej zgubiłam gdzieś swoją niepewność, nieśmiałość. Ona nauczyła mnie, że dla siebie muszę być tak samo ważna jak inni, czasami postawić na swoim, bronić swoich interesów i spraw, walczyć do końca, nie poddawać się, wierzyć w sukces i robić swoje. Rozbudziła moje poczucie wartości.

Kończąc moją wczorajszą rozmowę z córką stwierdziłam, że obecnie to już mam tylko koleżanki.
- Teraz już się z nikim nie przyjaźnię - przyznałam.
- Teraz masz córkę - odpowiedziała M. Zrozumiałam - co miała na myśli.

Wiem, że moja przyjaźń z córką będzie należała do tych najbardziej trwałych. Tylko muszę poczekać, aż będzie nieco starsza, bo nie o wszystkim mogę obecnie z nią porozmawiać. Matka powinna być matką, a nie kumpelką, przynajmniej dopóki dziecko jest dzieckiem. Może dlatego tyle piszę....

niedziela, 4 października 2015

Niezdecydowanie

Za mną kolejny weekend. Odkrywam ze zdziwieniem, że coraz częściej odliczam czas od weekendu do weekendu. Ten miniony nie do końca był taki jak planowałam, jak bym chciała. Przede wszystkim dlatego, że miałam zbyt mało czasu dla siebie, no i dla ogrodu.
Jak pisałam wcześniej, w piątek podróż, straciłam ponad 2 godziny, w czasie których można było wiele rzeczy zrobić. Jednak nie do końca był to czas zmarnowany. Pogoda była piękna - typowa polska złota jesień. Ta podróż to była uczta dla mojego ducha. Z jednej strony karmiłam duszę pięknymi widokami, które mogłąm obserwować po drodze, przejażdżałam przez wioski ze ślicznymi, małymi domkami i ogródkami, przez lasy, pola, łąki. Z drugiej strony upajałam się piękną muzyką. Ostatnio bowiem miałam okazję nabyć dwie składanki największych przebojów muzyki klasycznej. A w drodze powrotnej, gdy zachodziło słońce, a nad łąkami unosiła się mgła, aż mi zapierało dech w piersi. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób w ogóle nie rozumie o czym ja mówię. Wiem, że tylko ktoś o podobnej wrażliwości jest w stanie pojąć, co ja czuję widząc takie pejzarze przyrodnicze.
Sobota upłynęła mi w większości w pracy. Taki zawód. W mojej instytucji ktoś musi pracować też w sobotę, niedzielę, a nawet w święta. A dziś znów wycieczka - córkę trzeba też było odebrać. Ale udało mi się odwiedzić też Castoramę, a dokładnie dział ogrodniczy. Wzbogaciłam się o kolejne wrzosy i dwie nowe sadzonki róz - Tom Tom i Kronenburg. Mam nadzieję, że to dobry czas na sadzenie. Szczerze mówiąc, to mialam ochotę na wszystkie dostępne gatunki, które tam były. Łącznie naliczyłam koło 10. Ale zachowałam rozsądek. W końcu muszę zostawić sobie coś do kupowania i sadzenia w następnych latach. A ogród przecież nie ma mega rozmiarów.
Popołudnie na działce. Nareszcieeeee! Cały tydzień tęsknię za choćby chwilą spędzoną w moim królestwie. Aż się boję, jak przetrwam zimę bez wizyt w ogrodzie.
W ten weekend wszyscy wokół skupili swoją uwagę na pewnym księdzu z Watykanu. A w moim życiu cicho, spokojnie, łagodnie. Dużo przemyśleń, refleksji. Delektowałam się piękną, słoneczną, jesienną pogodą.
Ostatnio wogóle dużo rozmyślam, o swoim życiu, o swoich potrzebach, pragnieniach, celach, marzeniach, planach. Próbuje ustalić - dokąd zmierzam?
I wbrew pozorom, to trudne pytanie dla czterdziestolatki, bo nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Jestem niezdecydowana.
Sama nie wiem czego chcę.
Często zmieniam zdanie.
Czasem sama siebie nie rozumiem.

piątek, 2 października 2015

Troski dnia codziennego

No i mam zmartwienie. Ale o tym później.
W mieszkaniu zimno ja jasna ... Dopóki programator pokazywał 18 stopni, było nawet znośnie. Broniłam się przez włączeniem ogrzewania, bo wiadomo że jak się ciałko przyzwyczai to już tak będzie musiało zostać. Wczoraj po powrocie z pracy 17 stopni, ale córka żartowała "Mamuś nie pękaj, przecież musimy oszczędzać". Jednak, gdy weszłam do łazienki i zobaczyłam parę z ust przy oddychaniu zrozumiałam, że czas rozpocząć grzanie. Tak więc od wczoraj tj. 1 października uważam sezon grzewczy za otwarty. Na razie ustawiłam tylko na 19 stopni i to na chwile rano - by łatwiej się wychodziło z łóżka oraz na 3 godz. wieczorem, gdy na dworze ciemno i szybko spada temperatura. Muszę przyznać, ze dzisiejsza pobudka była dużo przyjemniejsza. Znajomi w pracy mówią, że jeszcze nie grzeją, ze w domu u nich jest ciepło. No cóż, jak się ma ocieplone ściany....

Przedwczoraj wracam do domu, wchodzę do kamienicy a tu smród nie do zniesienia, taki typowy mocznik. Myślę sobie - czyżby ktoś nam "poświęcił" klatkę schodową. W mojej kamienicy kiedyś były toalety na półpiętrach wspólne dla dwóch mieszkań. Teraz wszyscy mają łazienki i toalety w domach więc z tych wspólnych nikt nie korzysta. Są pozamykane. Niestety komuś się chyba nudziło i wybiła szybę w jednych takich drzwiach. No i stąd prawdopodobnie ten smród. Dziś już było lepiej. Może administracja budynku się tym zajęła.

A moje dzisiejsze zmartwienie... Dziś rano przed swoimi lekcjami córka zadzwoniła do mnie z informacją, że potrzebowała czegoś z piwnicy i dlatego tam poszła. Niestety nie weszła, bo coś się stało z kłódką i nie można jej było otworzyć. A tak poza tym, to jakoś dziwnie tak wszystko wyglądało jakby ktoś tam coś majstrował. No to super! Od lipca nikt tam nie zaglądał. A w piwnicy mam rowery, dla każdego członka rodziny. Albo może miałam... Ale tak to jest jak wejście do kamienicy zawsze otwarte, bez domofonu, wejście do piwnicy także otwarte zawsze na oścież. I co z tego, ze ja zawsze zamykam, jak inni maja to w d... W pojedynkę wojny się nie wygra.

I co z tego, ze mieszanie duże, ładne, schludne, przyjemne, jak otoczenie trudne do zniesienia.

Po powrocie do domu sprawdzę co się dzieje w piwnicy. A potem czeka mnie wycieczka tam i z powrotem do miasta oddalonego o 70 km. Odwożę córkę na weekend. Hasło przewodnie - deuterokatechumenat. Dla wtajemniczonych oazowiczów wszystko jasne.   

środa, 30 września 2015

Rozważań wiejsko - sielkich c.d.


Od paru dni dumam i dumam. Układam sobie wszystko w głowie. Porządkuje. Hierarchizuje. Modeluje przyszłość. A wszystko to po to, aby łatwiej zaakceptować to co mam, aby nie pędzić do czegoś nierealnego, a na pewno trudnego do zdobycia, aby przez to nie czuć się sfrustrowaną, niespełnioną, nieszczęśliwą. Bo dla mnie najważniejszy w życiu jest spokój ducha. Takie przysłowiowe pogodzenie się ze sobą. Często tak mam, że w sytuacjach kiedy coś nie idzie po mojej myśli sama sobie tłumaczę pewne rzeczy, przekonuję, argumentuję. W pewnym sensie można powiedzieć, że wmawiam sobie, że tak jak jest - to jest lepiej, że w sumie dobrze, że nie wyszło, że tamten pomysł to bez sensu był, że pewnie i tak bym żałowała. Przy takim gadaniu łatwiej akceptuję porażki czy niespełnienie.

Takie niespełnienie to mój pomysł z wiejskim życiem. Pomysł był na zamianę miasta na wieś. Tyle tych blogów różnych "wiejskich" czytam, te pochwały życia sielskiego, wiejskiego, spokojnego, zgodnie z porami dnia i roku, w zgodzie z naturą, etc. etc. I tak się zaczytałam, że moje odwieczne marzenie o domku na wsi zawładnęło mną jeszcze mocniej, przycisnęło wręcz do muru. I "... już byłam w ogródku, już witałam się z gąską ...". A jednak przyszło opamiętanie.

Moje życie to ciągła walka serca i rozumu. A że jestem już dojrzałą kobietą, mniemam że rozsądną i mądrą, to na pewne rzeczy i sprawy patrzę realnie. Choć nie wyłączam serca... I wierzę też w intuicję.
No to jak to jest z tym moim marzeniem o wiejskim życiu??? Ano jest. I tkwi w sercu mocno, głęboko. Nawet rozum je akceptuje.
Regularnie czytam kilka bogów o życiu kobiet na wsi. Jedna mieszka tam z rodziną, mężem i dziećmi, od ślubu, po studiach, ale nie pracuje zawodowo. Kolejna - to samo. Inna - też z rodziną i małymi dziećmi - pracuje w mieście, ale w innych nieco realiach, bo nie codziennie i nie 8 godzin albo więcej. Dwie inne przeniosły się na wieś w wieku, gdy dzieci były dorosłe, usamodzielnione już. Ale mają wspólną cechę. Każda z nich ma faceta w domu.

A jak jest u mnie?
Męża brak. Za to dzieci więcej niż średnia krajowa, bo troje, z czego najmłodsze w jeszcze szkole podstawowej. Codziennie pracuje do 16, dodatkowo 3 godziny w soboty, do wakacji przyszłego roku jeszcze mam dodatkowe dyżury, czasami popołudniu, czasami w weekendy, a z racji pełnionej dodatkowej funkcji społecznej jeszcze czasami odwiedzam kilku podopiecznych, przynajmniej raz w miesiącu.
Najmłodszą codziennie rano przed pracą odwożę do szkoły. Wszystkie dzieci mają jakieś dodatkowe zajęcia: oaza, sport, angielski, działalność charytatywna, kółka wszelkiej maści. Najmłodsza na szczęście po lekcjach wraca już do domu autobusem, a na kółka uczęszcza w szkole po lekcjach. Starsze dzieci do szkoły mają blisko. Ale zajęcia dodatkowe to konieczność przemieszczania się po mieście. Radzą sobie, są samodzielne. Ale czasami ich podwożę, czasami odbieram, o ile praca w danym dniu mi w tym nie przeszkadza. Logistycznie jest to wszystko u nas naprawdę dobrze zorganizowane, bo żyjąc w mieście, gdzie w ciągu kilku-kilkunastu minut docieram na miejsce, jest to wszystko możliwe do ogarnięcia.

Wyjazd na wieś? Patrząc realnie - przypuszczam, że jak wyjechałabym rano to pewnie wracałabym tam wieczorem. Dzieci mając np. dwugodzinną przerwę między zakończonymi lekcjami a dodatkowymi zajęciami nie wracałyby do domu, bo to by się nie opłacało, żeby wpaść tylko na chwilę. Więc tak naprawdę zmieniłoby się nam tylko miejsce zameldowania, bo życie nadal wiedlibyśmy typowo miejskie - tu jest praca, szkoły, treningi, znajomi, sklepy, lekarz itp. Jeśli to wszystko połączymy z wizją wysokiej raty kredytu okraszonej dużymi kosztami dojazdów do miasta, to okazuje się, że mogłoby to być smutne wiejskie życie. Bo czy jedna pensja, nawet powiększona o dodatkową pracę, uzupełniona alimentami (od blisko 8 lat niezmiennymi i poniżej średniej krajowej) daje gwarancję, że na to wszystko wystarczy??? A gdzie wydatki na dom, ogród, wakacje dla dzieci? W tych rozważaniach zwycięża rozum.

Wzięłam też pod uwagę inny aspekt tego pomysłu. Otóż, przenosząc się na wieś, będę tam obca, inna. I nie wyrobiłam sobie tego poglądu na podstawie pobieżnych spostrzeżeń. Pracuję z kilkoma osobami, które mieszkają na wsi. Niejedno słyszałam. Mam liczną rodzinę na wsi (w innym regionie Polski). Niejedno widziałam. Wysnuwam też wnioski z blogowych dywagacji na temat wiejskich relacji tubylec - osiedleniec. Oczywiście nie wszędzie jest źle, i na taką sytuację liczyłabym w swoim przypadku. Ale proza życia pokazuje różne rozwiązania. Choćby takie, że często ludzie wsi to ludzie mocno zapracowani, wiecznie zmęczeni, zaniedbani, narzekający na swój los. Chcieliby mieć lepiej, lżej, łatwiej. Ale czasami się nie da. I widok kogoś kto żyje sobie wygodnie z "miastowej" pensji wzbudza w nich w najlepszym przypadku politowanie, ale czasami wręcz pogardę, złość, oburzenie, zawiść. Oczywiście - na szczęście - nie wszyscy tak myślą. Młodsze pokolenia mają już w tej kwestii nowocześniejsze podejście. Ale wielokrotnie słyszałam już opowieści jak to obśmiano (oczywiście za plecami) przeflancowaną kobietę, zadbaną, ładnie ubraną, bo "się wystroiła" do sklepu, a już makijaż to wręcz przestępstwo. A jeszcze jak się uśmiecha i jest zadowolona życia, to niektórych krew zalewa. W każdej niemal wsi trafi się ktoś taki kto lubi głośno wyrażać swoje opinie o innych, najczęściej w progu kościoła, a jakże! Dlatego marzy mi się dom na uboczu wsi. Z dala od ludzkich spojrzeń, tak by nie kłuć nikogo w oczy, leżeniem na leżaku, czytaniem książki, piciem kawy na tarasie. Do takiego życia ciągnie serce. Ale rozum podpowiada, że przy obecnym trybie życia nie wystarczy mi czasu no to leżakowanie. Więc po co ta zmiana?

O co mi tak naprawdę chodzi? Zastanawiałam się nad tym intensywnie przez minione dwa dni. Chodzi mi o wiejskie życie, ciche, spokojne, z dala od ludzi, z psem, z kawałkiem ziemi, z kwiatami, brzózkami i jabłoniami, pomidorkami i czosnkiem, spiżarnią pełna własnych przetworów. Do tego ciągnie serce. A rozum mówi - będą też myszy i muchy, zimny dom po powrocie z pracy. No i pytanie czy ta zmiana będzie korzystna dla dzieci? Ja spełnię swoje marzenie, ale czy dla nich to będzie dobre rozwiązanie?
Krzywda na pewno im się nie stanie. Coś zyskają. Ale niestety na pewno też coś stracą. Chyba przede wszystkim życie towarzyskie. Znam swoje dzieciaki dobrze i wiem, że dla nich to ważne. U nas w domu ciągły ruch. Ktoś wpada na chwilę, ktoś przychodzi na dłużej. Nie przeszkadza mi to. Lubię młodzież. I cieszę się, że im tak jest dobrze.
Dla mnie życie towarzyskie nie ma wielkiego znaczenia. Nawet mieszkając w mieście rzadko gdziekolwiek wychodzę i bywam na salonach. Lubię być sama. Po wielogodzinnym zamieszkaniu w pracy chętnie przyjmuję do swojego życia ciszę. Jeśli wychodzę z domu to na spacer do lasu, na działkę, czyli znów tam gdzie jestem sama, w ciszy. Serce ciągnie do azylu, sacrum, oazy, świątyni dumania, spokoju, ciszy, samotności. Rozum mówi - znajdź kompromis.

Czyż kompromisem nie będzie moja działka? Tam jestem szczęśliwa, mam to czego potrzebuje moja dusza, a w swoim mieszkaniu mam to czego potrzebuje moje ciało. Więc może na razie poprzestanę na nowościach i zmianach w moim życiu?  Może finito, stałość, constans?  Może powinnam pomyśleć o przeflancowaniu na wieś, gdy dzieci wyfruną z gniazdka?

poniedziałek, 28 września 2015

Nowe pomysły

Za nami cudowny weekend. Było dużo wolnego i piękna pogoda. Tym bardziej więc doceniam to, gdy teraz patrzę przez okno i widzę czarne chmury i powoli rozkręcający się deszcz. Będzie na pewno mokro i możliwe, że zimno. Już od paru dni obserwuję, coraz niższą temperaturę w domu wieczorami. Wzbraniam się przez włączeniem ogrzewania. Wczoraj programator pokazał 18.75. Ale o dziwno było znośnie. Pewnie to zasługa ciepłego słonecznego dnia i weekendu.

No właśnie a'propos weekendu. W piątek po pracy zajrzałam na chwilę na działkę. Zerwałam resztę jabłek, bo coraz mocniej spadały, a ponadto wiele z nich gniło mi już na drzewie, zarażając inne, sąsiednie.
W sobotę było cudownie: ciepło, słonecznie, lekki wietrzyk. Zorganizowałam grilla na działce, tak na pożegnanie lata. W końcu kalendarzowa jesień zaczęła się przecież dopiero parę dni temu. Pomyślałam, że być może to ostatnie nasze grillowanie w tym roku. W międzyczasie pieliłam, kosiłam, grabiłam, sprzątnęłam nieco altankę, zebrałam sporo jeżyn. Spędziłam na świeżym powietrzu 4 godziny. I tego właśnie mi było potrzeba. Myślę, że tego potrzeba wszystkim, którzy pracują po 8 godzin dziennie w budynku, a resztę dnia spędzają w domu. Wróciłam przyjemnie zmęczona i nawet senna. Szybki prysznic i wieczór w łóżku z książką. Za to w niedzielę relaks. Wypad nad morze dobrze nam zrobił, spacer po plaży, wędzona rybka, szum morza, dużo słońca, mało wiatru, było cudownie.

Ale weekend to też czas refleksji i przemyśleń. A wszystko za sprawą pewnego przypadkowego odkrycia. O tym, że marzy mi się domek, najlepiej z dala od wszystkiego i wśród dużej ilości zieleni, wiadomo było nie od dziś. Jakoś tak dotychczas utożsamiałam to marzenie z wiejskim domkiem. Ale nic konkretnego w tym celu nie poczyniłam. Aż do czwartku, gdy ze zwykłej ciekawości i kaprysu kliknęłam w otodom i wystukałam domy na sprzedaż w promieniu 20 km od mojego miasta. Oczywiście, przy weryfikacji ofert, głównym kryterium była cena. Oczywiście jak najniższa. Byle się nadawał do zamieszkania i miał spory kawałek ziemi. Dwie oferty "wpadły mi w oko". Jedna (choć domek pod względem bryły idealnie zgrany z moimi marzeniami) od razu się wykluczyła, bo do sprzedaży było 2/3 domu, a więc to oznaczałoby, że mieszkałabym w tym domu z kimś jeszcze. Mimo, że jestem układna, towarzyska, sympatyczna i zawsze ze wszystkimi dobrze się dogaduje, to jednak taka opcja odpada.

Druga oferta miała mniej atrakcyjny dom, ale za to pod lasem. Wow, bingo, super, pomyślałam. Już widziałam te kolory w moim przydomowym ogródku. Ale po euforii stopniowo umysł zaczął opanowywać rozsądek.

Zrobiłam bilans. Wkład własny - 0. Oszczędności - 0. Inna nieruchomość do spieniężenia - 0. Kredyt
- obecny. W dodatku wcale nie mały, bo wyremontowanie obecnego 80-metrowego mieszkania nie było tanie.
Obecne mieszkanie nie jest moją własnością, bo to przydział z miasta. Szansa na wykupienie pojawi się być może za dwa - trzy lata, o ile do tego czasu nie zmienią się przepisy. A nawet po wykupieniu też nie można od razu sprzedać. No i trochę się zaczęło komplikować.

Kolejny pomysł? Dobrać kredytu do tego co mam pod hipotekę kupowanego domu. Tylko co wtedy z obecnym mieszkaniem? Domu, kredytu i mieszkania nie dam rady utrzymać jednocześnie. Zrezygnować z mieszkania i tak po prostu oddać też szkoda, bo wpakowałam w nie sporo kasy i nikt mi tego nie odda. W dodatku tę inwestycję w mieszkanie czuję nadal, bo ten kredyt to właśnie na remont był wzięty. Tak źle i tak niedobrze.  

Pomimo wątpliwości w niedzielny poranek wsiadłam w auto pojechałam do owej wsi zobaczyć jak to jest daleko i co to za dom. Nie ukrywam, że mijałam po drodze piękne okolice, a widoki lasów, łąk i pół zapierały dech w piersiach,. Przystanęłam raz nawet na poboczu, żeby nacieszyć oczy takim widokiem. Wieś z domem też fajna. Co prawda typowe zadupie i tzw. koniec świata, ale jak dla mnie może być. Standard życia mieszkańców bardzo zróżnicowany. Od bogatych wypasionych domów, nowocześnie wyposażonych gospodarstw, po biedne malutkie kurczące i sypiące się chałupki. Domku z oferty niestety nie znalazłam, a wstydziłam się zagadywać tubylców. Jedno więc jest pewne dom na pewno przy głównej drodze nie leży, ani też z brzegu żadnej bocznej odnogi. Czyli jest gdzieś w oddali od wsi, prawdopodobnie z dojazdem droga gruntową, albo i polną. Przeraziło mnie to na myśl o zimie i obfitych opadach śniegu oraz na myśl o wiosennych roztopach i błocie. A to co wprawiło mnie zupełne załamanie i zniechęcenie do pomysłu to czas dojazdu - ok. 30 min. Wieś niby w linii prostej oddalona jest od mojego miasta o ok. kilkanaście km, ale dojechać można tylko drogą dookoła, przez inne wioski, co dało w efekcie prawie 30 km. Przy codziennych dojazdach do i z pracy, to niestety za dużo.

Wróciłam podłamana, z przeświadczeniem, że nie mam szans na realizację marzeń. Lepsze technicznie i lokalizacyjnie położone domy przekraczają moje możliwości finansowe. Nawet jeśli jakikolwiek bank da mi duży kredyt to rata mnie zabije, bo umrę z głodu albo z zimna, bo już na opał i jedzenie może nie wystarczyć.

Zaczęłam więc intensywnie rozmyślać nad tym o co mi właściwie z tym domem chodzi. Chodzi o to, że dla mnie ważniejsze jest miejsce, w którym mieszkam od samego domu. Wszystko zaczęło się od przypadkowej propozycji zakupu cebulek krokusów na moją działkę. Już prawie je miałam, już leżały w zakupowym koszyku i... odłożyłam na miejsce, na półkę. No bo po co mam sadzić kwiaty, które kwitną pod koniec zimy?? A kto w lutym czy na początku marca jeździ na działkę, gdy wszędzie jeszcze ziemia zmarznięta?? Więc co z tego, że posadzę śliczne kolorowe kwiatki skoro nie będę miała okazji na nie popatrzeć. Co innego gdybym mieszkała w takim ogrodzie i mogła patrzeć na nie codziennie, choćby przez okno czy wracając z pracy. Czyli chodzi o ogród.

Zapytałam więc siebie: po co mi dom? Dom przecież jest do mieszkania. No ale ja w sumie mam gdzie mieszkać. Centrum miasta to wygoda. Jednak drażni mnie ciągły ruch uliczny, brak zieleni w najbliższym otoczeniu, stukający współlokatorzy, przekrzykujący się na podwórku sąsiedzi, tudzież inni mieszkańcy mojej ulicy. Od czasu do czasu potrzebuje nabrać dystansu, wyciszyć się, usłyszeć własne myśli, pobyć w miejscu gdzie nie ma, choć przez chwilę, żadnych dźwięków. Gdy jestem na działce jestem w zupełnie innym świecie. Samochodów i hałasu ulicznego brak, czasami wręcz nawet ludzi brak, bo w niektóre dni o poranku i późnym wieczorem nikogo tam nie było. Za to pod dostatkiem ciszy, motylków, ptaków, słońca i kilkaset metrów zieloności.

A gdyby tak połączyć życie w mieście, gdy pracuję, z weekendowymi i urlopowymi wypadami na łono natury?  I wpadł mi do głowy pomysł.
Regulamin ROD pozwala na postawienie domku o maksymalnej powierzchni do 35 m2. A to już mała kawalerka. Wystarczy podciągnąć wodę, podłączyć prąd, zrobić toaletę, wstawić kominek lub kozę i może być nawet fajnie. Niestety taka inwestycja zabierze kawałek czegoś dla mnie najcenniejszego czyli ogrodu. Ale w sumie domek może być przecież mniejszy. To teraz pozostaje mi zgromadzić fundusze, znaleźć projekt, zacząć działać. Nie mam pojęcia jak się do tego zabrać. To teren, w którym nie mam żadnej orientacji, nawet z kompasem, ha ha ha. Ale jestem pełna optymizmu. Przede wszystkim dlatego, że wydaje mi się że taką inwestycję można realizować partiami. Jest gotówka - fundamenty. Kolejna kasa - ściany. Znów przypływ gotówki - wykończenie. Może moja nieznajomość tej branży pozwala mi naiwnie wierzyć, że to się uda??? Ale co tam, chwilo trwaj !!!

czwartek, 24 września 2015

Mea culpa

Mam nadwagę. Wiem to, a i tak nic z tym nie robię. Wiem, że to niezdrowe, że obciąża kręgosłup, stawy, szkodzi narządom wewnętrznym etc, etc...
Kombinuje jak uwolnić się od poczucia winy. W wakacje moje kombinatorstwo posunęło się na tyle daleko, że próbowałam zwalić winę na tarczycę. Otóż, wiem, że nadczynność lub niedoczynność sprzyja tyciu i uznałam, że pewnie mam z tym problem i dlatego tak bardzo się powiększyłam w ostatnich dwóch latach. Moja desperacja pchnęła mnie nawet do wykonania badań w kierunku poziomu hormonów tarczycy. Wynik? Wszystko w normie tj. to i inne parametry również. W sumie ulga. Jestem zdrowa. Wyniki podręcznikowe wręcz.
Czyli mój tłuszczyk to moja wina, mea culpa. Cóż poradzić, kiedy jestem uzależniona od słodyczy. W końcu jakieś nałogi trzeba mieć. Nie piję, nie palę, nie... innych rzeczy. To chociaż sobie cukiereczka, ciastko, ciasteczko, ciacho, ciastunio, .....

Wniosek? Nie jestem doskonała. Mam słabą wolę. Obiecuje sobie, że nie będę jeść słodyczy a jem.  Obiecuje sobie, że rano wstanę wcześniej, a jednak wyskakuje z łóżka na ostatnią chwilę.Może powinnam te obietnice złożyć komuś innemu niż sobie? Bo co jak co, ale jak komuś coś obiecam to zawsze dotrzymuje słowa.

A takie upiekłam w poniedziałek, z malinami i jeżynami, z bezą. Tzw. kruszon albo skubaniec.
Fajne zdjęcie, dlatego pokazuje. Wczoraj rano już nie było....

Mniam......

wtorek, 22 września 2015

Samotne macierzyństwo

Dziś dzień z kategorii tych, jakich nie lubię. W pracy od 8.00 do 22.00. Uff, dam rade, ale to samo w czwartek. Chwilowo teraz mam parę minut dla siebie, które mogę wykorzystać na pisanie.

Wczoraj po długiej przerwie ubrałam w pracy szpilki. Generalnie większość mojego dorosłego życia spędziłam na wysokich obcasach. Jestem niska (niecałe 160 cm). Ostatnio jednak przybrałam sporo na wadze, już nie jestem filigranowa i wielogodzinne chodzenie na wysokich obcasach jest dla mnie nieco męczące, szczególnie latem. Latem, w okresie wakacyjnym biegam w płaskich sandałkach, klapeczkach, trampeczkach, czasami zakładam buty na koturnach. Gdy skończyły się ciepłe dni płynnie przeszłam od sandałków do balerinek, czyli nadal płasko. A wczoraj porządkowałam swoją szafkę w pracy i... zobaczyłam je. Stały w kącie, zapomniane, nieco przykurzone. Wyjęłam, przetarłam, założyłam niby na próbę, na chwilę i tak już zostałam do końca dnia pracy. I muszę przyznać, że nie ma nic bardziej kobiecego niż szpilki. Noga od razu dłuższa, stopa smuklejsza, krok elegantszy. Cud, miód, malina.

Wczoraj miałam typowe mamuśkowe popołudnie. Do 16.00 praca. Powrót do domu zaraz po podstawowej pracy, żadnych dodatkowych godzin, dorabiania, zaległych robót. Szybko zamieniałam służbowe ubranko na luzackie, zjadłam jakieś resztki niedzielnego obiadu i wspólnie ze starszą córką pojechałyśmy kupić jakieś produkty, którymi można wypełnić lodówkę i kuchenne szafki, bo jak tam jest pusto, to jakieś takie przygnębienie mnie zawsze ogarnia. Potem posiedziałyśmy we trzy (plus jeszcze ta młodsza) w kuchni, pogadałyśmy o szkole i takich tam innych, babskich i dziewczyńskich, sprawach. W tzw. międzyczasie pozamiatałam mieszkanie, wstawiłam pranie, ugotowałam cały gar zupy dla dzieci na dziś, żeby miały coś na obiad, gdy ja mam cały dzień w pracy. Zawiozłam syna na trening, upiekłam ciasto, odebrałam z treningu, a przed zaśnięciem znalazłam jeszcze siły, by przyciąć i obrzucić nowe zazdrostki do kuchni. I wcale nie czułam zmęczenia, ani nie miałam ochoty narzekać. Może nie jest to wyczyn na miarę osiągnięć olimpijskich, ale znam kobiety, które nie pracując zawodowo robią mniej w ciągu całego dnia, a i tak wiecznie narzekają jakie to są mocno zarobione.
Czasami sama się zastanawiam jak udaje mi się nad tym wszystkim jeszcze panować. I chyba nie tylko ja się nad tym zastanawiam, bo jakiś czas temu jeden ze współpracujących ze mną panów (trudno mi go nazwać kolegą, bo jest w wieku mojej mamy) zapytał mnie właśnie: jak ja godzę tak dużą ilość pracy zawodowej z obowiązkami domowymi. No cóż, lekko nie jest, ale zapewniam że jest to możliwe. Dużo pracuję, ale w żadnym wypadku nie zaniedbuje przez to domu i dzieci. Z pewnością mam mniej bogate życie towarzyskie, ale to nie znaczy, że nie mam żadnego. No i na pewno nie jestem na bieżąco w serialach. Ba! o niektórych nawet nie wiem że takie istnieją.
Zapewniam jednak, że w mieszkaniu mam porządek, dzieci są zdrowe, nakarmione, czyste, ładnie ubrane, dobrze się uczą. I nie są to dzieciaki w stylu ciamajd, płaczków, zarozumialców, albo takich co to pół życia spędzają nad podręcznikami. Moje dzieciaki są wesołe, asertywne, energiczne, żywiołowe, spontaniczne, szalone, bardzo towarzyskie i lubiane przez rówieśników, a przy tym rozsądne i poukładane, wiedzą jak się zachować w każdej sytuacji, co i kiedy można albo należy zrobić lub powiedzieć.
Od czasu, gdy zostałam sama z dziećmi, musiałam przejąć pewne męskie cechy, stałam się ojcem i matką w jednym. Nauczyłam się być wymagającą, konsekwentną, surowszą. Ale kocham je nadal tak samo mocno, nadal jestem jak każda mama - czuła, troskliwa, opiekuńcza, uważna, pełna poświęcenia. I dlatego wkurza mnie, gdy czytając różne opinie "mądrych" na temat moich podopiecznych stykam się bardzo często ze stwierdzeniem, że demoralizacja dziecka pośrednio wynikła z samotnego macierzyństwa matki, braku ojca w domu. Ja wychowuję dzieci sama, ale to nie przełożyło się na ich "zepsucie". Może jestem wyjątkiem??
Moje dzieci wychowują się bez ojca od 8 lat, nawet rzadko go widują, bo wyprowadził się do innego miasta, oddalonego od naszego o setki km. Ojcostwo mojego Ex od jakiegoś czasu ogranicza się do płacenia alimentów, sporadycznych rozmów telefonicznych z dziećmi i spotkań z nimi raz na pół roku. Żal mi tych dzieci czasem. Teraz, gdy są już duże, a dwoje prawie dorosłych, twierdzą, że się już do tego przyzwyczaiły, ale czuję że tak naprawdę one maja chyba żal, czują się zepchnięte na dalszy plan. Ale niestety tak czasami jest, gdy rodzic mieszka daleko, a zwłaszcza gdy pojawia się nowa rodzina. Szkoda, że moje dzieci musiały osobiście się o tym przekonać.    

niedziela, 20 września 2015

Hortiterapia

W nawiązaniu do ostatniego mojego posta, w którym pisałam o zmianie mojego nastawienia do pracy zawodowej i dzikiej potrzebie częstego, a najlepiej ciągłego, przebywania w ogrodzie - muszę dokończyć ten wątek. Otóż to wszystko zapewne przez lecznicze działanie ogrodu na dusze człowieka. Przyznam szczerze, że w te wakacje za sprawą bloga jo-landii pierwszy raz w życiu zetknęłam się z hortiterapią i w pełni się zgadzam z tymi poglądami.

Otóż, zgodnie z ideą hortiterapii, w dużym uproszczeniu - ogród leczy. I ja na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że to działa, choć przyznam, że akurat nie jestem osobą, która potrzebowała jakiejkolwiek terapii. A przynajmniej tak mi się wydaje...

Niemniej jednak przyznaje, że czas spędzony w ogrodzie uszczęśliwia!!! I oto w hortiterapii chodzi. Kto chce może pracować, kto nie chce, nie lubi lub nie ma na to siły może po prostu tylko tam spędzać czas. Obcowanie z roślinami, kwiatami, kolorami, itp ma zbawienny wpływ na duszę. Wydzielają się endorfiny, czyli hormony szczęścia.

Ja uwielbiam grzebać w ziemi; sianie, sadzenie, przesadzanie, pielenie, wszystko to wciąga mnie tak bardzo, że tracę poczucie czasu. Wychodząc z domu planuję spędzić w ogrodzie 2 godzinki, a w rzeczywistości znikam na 3 albo i dłużej. A i tak wychodzę niezadowolona, bo nie zrobiłam wszystkiego co zaplanowałam. Może mam problem z planowaniem? Oj, chyba tak. Jestem bowiem niecierpliwa i wszystko chcę mieć już, od razu.

Wczorajszy dzień był piękny. Jak tylko wychodziłam ze szkoły, od razu wiedziałam, że popołudnie będzie należeć do ogrodu. Mieczyki niestety kończą kwitnienie. Ale nadal kwitną floksy i rudbekie. Azalie się przyjęły. Hortensje kwitną i puszczają nowe pędy. Znów kwietnie róża. Posadziłam wrzosy. Jest pięknie. 

Edytuje, by dodać zdjęcia.











"uratowane" przeze mnie sadzonki funkii
zakwitła truskawka

borówka już w jesiennych barwach
a jeżyny jeszcze długo będę zbierać, tylko co z nich robić?


piątek, 18 września 2015

Podejście do pracy zawodowej

Mam wrażenie, że ten rok jest jakiś przełomowy w moim nastawieniu do życia zawodowego. Odkąd skończyłam studia cały czas pracuje, ale co kilka lat zmieniała się moja sytuacja zawodowa. Najpierw przez dziewięć lat miałam komfort w pracy - pomimo całego etatu - tylko 2-3 razy w tygodniu po parę godzin plus czasami weekendy.


Potem, 8 lat temu, zmieniłam pracę na lepiej płatną, ale niestety 40-godzinną tygodniowo. Zmiana pracy (niewiele później) zbiegła się w czasie z moimi zmianami w życiu osobistym i wtedy wpadłam w pracoholizm. Odkryłam bowiem, że lekarstwem na zmartwienia, udręki, natrętne, uporczywe, smutne myśli jest posiadanie ciągłego zajęcia, które rozprasza myślenie, wspomnienia, etc. Zostawałam więc w pracy po godzinach, po paru latach zaczęłam brać stopniowo dodatkowe godziny, zwiększając stopniowo swój wymiar zatrudnienia, co w skali 4-5 lat powiększyło mój jeden etat do dwóch, a właściwie 2,25, bo jeszcze mam dodatkowe zajęcie o nienormowanym czasie i trudne do wyliczenia w skali wymiaru etatu. Jak do tego dołożyć jeszcze opiekę nad trójką dzieci, obowiązki domowe to w rzeczywistości na myślenie i użalanie się nad sobą nie było już czasu, a wieczorami padałam ze zmęczenia, gotowa zasnąć prawie na stojąco. Mój najdłuższy urlop w ciągu poprzednich 7 lat pracy trwał 10 dni, a i tak zawsze pozostawałam pod telefonem, gotowa (o ile byłam na miejscu) w razie potrzeby podjechać na chwilę, ratując w kryzysowej sytuacji.


Z upływem czasu mój stan ducha stopniowo się poprawiał, ale przyzwyczajenie do ciągłej aktywności pozostało. Do pieniędzy też się przyzwyczaiłam, a raczej (szczerze mówiąc) moje dzieci. Jednak praca dawała mi satysfakcję, spełnienie, poczucie ważności i bycie potrzebnym, czasami wręcz niezastąpionym, więc trwałam w tym nadal. Aż do tego roku.


Ten rok okazał się przełomowy. Jak wcześniej pisałam cierpię na uporczywe natrętne marzenie o życiu w stałym kontakcie z przyrodą, ogród, łąka, pole, las, cokolwiek, byle nie miasto, ulice, gwar itp. Skoro miejsca zamieszkania nie mogę zmienić (mam nadzieję, że tylko na razie!) to znalazłam kawałek ziemi, który od tegorocznej wiosny raduje moje oczy, umysł, serce, duszę.


I nagle zwrot w moim życiu. Już nie chcę siedzieć dłużej w pracy. O ile nie jest to podyktowane rzeczywiście wyjątkową i konieczną sytuacją, to nie zostaje dłużej niż muszę, ba!!, nawet łapię się na tym, że w ciągu dnia zerkam na zegarek sprawdzając ile jeszcze mi zostało do końca. W tym roku latem byłam 3 tygodnie ciurkiem na urlopie!!! Wszyscy w pracy to zauważyli i szeroko komentowali. Każdą wolną chwilę spędzam na działce. Walczę o każdy kwadrans, który kiedyś z radością poświęcałam swojej ulubionej pracy. Od września trochę zredukowano mi część etatu i nawet mnie to nie zmartwiło. Chyba nadszedł czas by trochę przystopować.

Oby mi to nie przeszło. Dobrze mi tak.

środa, 16 września 2015

Życiowe zawirowania

Tak sobie czytam te Wasze blogi i myślę sobie - piękne macie życie.
Nie, nie narzekam, ja nie z takich. Potrafię doceniać to co mam, bo życie mnie chwilami nie rozpieszczało, a nawet powiedziałabym, że mi dokopało. Ale ja jestem z gatunku tych, co nie biadolą i narzekają. Ja "zadaniowa" jestem. Jest problem to trzeba rękawy zakasać i działać. Problemy są po to by je pokonywać. Problemy są po to by nas hartować, by ubogacać, rozwijać, zmuszać do poszukiwania rozwiązań, a więc bycia kreatywnymi. To oczywiście moja teoria i liczę się z tym, że nie każdy musi się z nią zgadzać. I ta moja filozofia nie oznacza też tego, że ja proszę się o problemy. Oczywiście, że najlepiej jak ich nie ma. Jak wszystko się dobrze układa, idzie przysłowiowo "jak po maśle". Ale każdy z nas wie, że tak się nie zdarza. No przynajmniej nie zawsze. Ale pewnie to już tak jest skonstruowane, że raz jest lepiej, a raz gorzej. Może właśnie po to, by docenić to "lepiej"? To tak jak burza i słońce, jak noc i dzień, czerń i biel, zima i lato...  No bo dlaczego zachwycamy się piękną pogodą? Bo wiemy, że tak nie jest zawsze i cieszymy się gdy słoneczko świeci, ptaszki śpiewają, motylki fruwają i takie tam...
Jejku, ale przecież ja nie o tym dziś pisać chciałam. A o czym chciałam? O upodobaniach chyba. Bo tak to by można określić. Co mi się podoba, co lubię, za czym tęsknię, o czym marzę. Oj gdyby tak o tym wszystkim napisać to książka by pewnie powstała. Więc dziś tylko fragment tej układanki.
Z rzeczy materialnych lubię wszystko co stare. Stare domy, meble, tkaniny, porcelanę, dodatki wnętrzarskie itp.
Jeśli chodzi o miejsce zamieszkania, to częściowo się moje marzenie spełniło. Niby nie mam starej, wiejskiej chatki, gdzieś pod lasem, o jakiej marzę od lat, ale miejsce jest stare. Mieszkam w kamienicy. Nie wiem ile dokładnie ma lat, ale wiem że jest już pod opieką konserwatora zabytków i w sprawie remontu mojego mieszkania musiałam tam uzyskać stosowne zgody i akceptacje. Wiem, że zbudowali ją przed wojną Niemcy, którzy tutaj na Pomorzu wówczas byli przecież "u siebie". Kamienica ma dwa pietra, co łącznie z parterem daje trzy poziomy plus poddasze. Na każdym piętrze są dwa mieszkania. Posiada też boczną oficynę z osobną klatką schodową i malutkimi kawalerkami. Przy moim remoncie, w związku z dokonywanymi małymi przeróbkami, potrzebny był projekt budowlany, który robiła mi pewna Pani Ewa - architekt, która była właśnie pracownicą owego wspomnianego konserwatorium. Od niej właśnie dowiedziałam się, że kiedyś na każdej kondygnacji było jedno duże mieszkanie, do którego prowadziło jedno główne "oficjalne" wejście od frontu oraz było też drugie boczne wejście do mieszkania z tej oficyny. Mieszkająca tam rodzina miała do dyspozycji ponad 160 m2, posiadała też służbę, która mieszkała w osobnych pokoikach właśnie w tej bocznej oficynie, a do mieszkania "Państwa" wchodziła przez kuchnię przez to boczne wejście z oficyny. Po II wojnie światowej, ze znanych nam z historii przyczyn, Niemcy opuścili te tereny, a kamienice poszły "do podziału". W przypadku mojej każde mieszkanie zostało podzielone na dwa mniejsze po ok. 80 m2, co i tak było ponoć bardzo łaskawe, bo Pani Ewa powiedziała, że jest kilka kamienic w moim mieście o podobnym układzie i wielkości i tam mieszkania zostały podzielone na 3 części. Tak więc od września 2011 roku, od 4 lat mam przyjemność żyć w takim miejscu, można by powiedzieć - trochę już historycznym.
Przez wiele lat kamienice w moim mieście, mieszczące się w centrum, to było gniazdo marginesu i patologii. I tacy ludzie mieszkali poprzednio w moim, obecnie ślicznym, mieszkaniu. Często nawet się mówiło, że tutaj to strach po zmierzchu wychodzić z domu. Dzielnica ta przez wiele lat przedstawiała przysłowiowy obraz nędzy i rozpaczy. Odrapane tynki, brudne, śmierdzące klatki schodowe, zaśmiecone podwórka, pijani mieszkańcy w bramach i na ławkach, dzieci biegające po ulicach, bo tu nie ma placów zabaw. Taki obrazek sprzed lat większość ma przed oczami. W kamienicach toalety często były wspólne na klatce schodowej, trzeba było palić w piecach, a wodę podgrzewać samodzielnie. Jeśli ludzie mieli wybór - to nie chcieli tu mieszkać. W PRL młodzi i wykształceni "walczyli" o nowe mieszkania na nowopowstających osiedlach, zazwyczaj na obrzeżach miasta, z łazienką i toaletą, bieżąca ciepłą wodą i centralnym ogrzewaniem.
Teraz to już przeszłość. Dziś kamienice przeżywają swój "renesans". Piękne i wyremontowane są łakomym kąskiem, zwłaszcza, że zlokalizowane są w samym centrum miasta, gdzie wszędzie jest blisko.
Jednak w moim przypadku na początku nie było tak pięknie. Zastałam to mieszkanie w stanie totalnej ruiny. Mój remont trwał pół roku i w zasadzie poza cegłą to wszystko już tam jest nowe: okna, drzwi, tynki, wszystkie instalacje, armatura. Nawet ogrzewanie musiałam całe zrobić od podstaw, bo jest odgórne zalecenie, że w centrum odchodzi się od ogrzewania paliwem stałym na rzecz alternatywnego, czyli elektrycznego lub gazowego, aby ograniczyć emisje zanieczyszczeń. Musiałam więc rozebrać piece.
A oto parę zdjęć stanu jaki zastałam w dniu, w którym dostałam klucze.
Wybierając zdjęcia celowo pominęłam te najbardziej drastyczne, oszczędzając Wam widoku stanu podłóg, okien, tynków i detali w łazience.
Mieszkanie wyjściowo w oryginalnym układzie miało dwa duże pokoje (każdy sporo ponad 20m), dużą kuchnię (również ponad 20 m) i łazienkę z przedsionkiem. Jest to duże i wysokie mieszkanie przejściowe. Do mieszkania prowadziły drzwi główne bezpośrednio do jednego z pokoi, z tego pokoju przechodziło się w jedną stronę do drugiego pokoju oraz w drugą stronę do kuchni, a dalej przez nią do łazienki przez mały przedsionek, gdzie było drugie wejście do mieszkania z bocznej klatki schodowej. Poprzednicy w kuchni, korzystając z tego że są tam dwa okna, wydzielili mały pokoik, który został zrobiony z jakiś płyt czy czegoś w tym rodzaju, przez co zmniejszyli kuchnię. Stan techniczny tej konstrukcji pozostawiał wiele do życzenia. 
Po remoncie jest zupełnie inaczej. Całkiem ładnie wyszło. Oczywiście podstawowego układu mieszkania nie dało się zmienić, co podyktowane jest ścianami nośnymi i rozkładem okien. Ale trochę pozmieniałam. W moim układzie podzieliłam jedn pokój na dwa mniejsze dla dzieci, przy drzwiach wejściowych postawiłam ściankę przez co oddzieliłam wejście do reszty pokoju, zlikwidowałam "pokoik" w kuchni oraz zlikwidowałam boczne wejście (zamurowałam) a o przedsionek powiększyłam łazienkę.
A oto migawki z remontu.

wejście do mieszkania - widok od strony klatki schodowej, a poniżej od strony mieszkania z widoczną po lewej stronie dobudowaną ścianką 


kuchnia, już bez dzielącej ją ścianki a poniżej "fartuch" w kuchni
pokój główny i widok z niego na kuchnię a dalej na łazienkę
tutaj ten sam widok na kuchnie i łazienkę ale już z ościeżnicami
na końcu widać piec gazowy który zawisł na ścianie po zamurowaniu wejścia bocznego do mieszkania
jeden z pokoi już po podzieleniu na dwie sypialnie dla dzieci
Ciężko szedł nam ten remont. Była zima, w mieszkaniu nie było ogrzewania, tynki nie schły, przeprowadzka się przesuwała w czasie. W końcu załatwiliśmy specjalne dmuchawy i jakoś poszło dalej. Oczywiście miałam ekipę, ale materiały i wszystkie inne sprawy związane z remontem załatwiałam sama, pracując przy tym jednocześnie na 2 etaty. Wszyscy mówili, że bez chłopa w życiu to ciężko jest. A już z remontem to w ogóle... Tak, jest ciężko. Ale to nie znaczy, że wszystko od razu staje się niemożliwe. Mnie się udało. I dlatego podwójnie mnie cieszy to co mam. Raz, że z rudery zrobiłam pałac, a dwa, że udało mi się tego dokonać w pojedynkę. Że pokazałam, że jednak można.... 

Czasami rozwód czy też owdowienie wprawiają kobiety w przerażenie. I ze mną też tak było. Pojawiają się lęki i obawy, jak sobie w życiu poradzę? Nagle wpadamy na tzw. głęboką wodę. Ta głęboka woda to życie i problemy, z którymi łatwiej daje się radę we dwoje. Bardzo często nie umiemy wtedy pływać w tej wodzie. Albo tak tylko nam się wydaje. Niektóre kobiety w takiej sytuacji, powiem metaforycznie,  topią się, idą na dno, potrzebują ratownika (np. może to być nowy facet). Inne, odkrywają nagle że jednak potrafią pływać, a jeszcze inne bardzo szybko się tego uczą. W moim przypadku okazało się, że jednak umiem pływać. Tylko przez wiele lat małżeństwa nigdy ta umiejętność nie była mi potrzebna i dlatego nie miałam okazji by się o tym przekonać. Nagle okazało się, że potrafię więcej niż mi się wydawało, że potrafię udźwignąć więcej niż przypuszczałam, i że mam w sobie tyle siły o jaką nigdy wcześniej bym siebie nie podejrzewała.....
Aczkolwiek rozwodów nie pochwalam i do nich nie zachęcam. Małżeństwo i rodzina jest dla mnie święta. I ponad wszystko cenię i szanuję ludzi którzy są razem i wspierają się w życiu przez wiele długich lat, aż do końca.
Lecz czasami nie wszystko zależy od nas. Czasami przegrywamy, pomimo ogromnej walki i energii skierowanej na ratowanie. Ale wówczas trzeba tę siłę i energię skierować w innym, nowym kierunku i uwierzyć, że nowe, choć inne, tez będzie fajne....