poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Jak nie spłoszyć szczęścia. ....

Minął rok mojego pisania.  I znów mamy koniec wakacji. Ale jakoś nie nastroiłam się na podsumowania. Jedynie tylko chce tu udokumentować mój aktualny stan psychiczny. Jest dobrze. Nawet cudownie. Miłość kwitnie. Jestem szczęśliwa. Cieniem tylko kładzie się na tej sielance brak uregulowania naszej sytuacji. Na razie nie możemy zamieszkać razem, więc tym bardziej ślub jest nierealny. Zresztą nawet nie wiem czy on by chciał.
Fajnie jest. Zdecydowanie lepiej. W ogóle nie czuję tej różnicy wieku jaka jest między nami. Jego rodzina w pełni to akceptuje i miło mnie przyjęła. Żeby jeszcze tylko moje dzieci okazały zrozumienie.....
Kocham i jestem kochana. Czyż więc potrzeba mi czegoś więcej do szczęścia?
Ale dość na dziś tego zachwytu, bo los bywa przewrotny, a fortuna kołem się toczy. Więc żeby nie zapeszyć to ucinam temat.

piątek, 19 sierpnia 2016

Moja świątynia dumania

Nie zawsze przychodzę tu pracować. Czasem są takie dni jak dzis że zwyczajnie nic nie robię albo takie kiedy nie da się nic zrobić.  Taki był ten tydzień.  Codziennie padało a ja mimo to przyjeżdżałam tu. Bo kocham ten mój kawałek ziemi. Bo zwyczajnie mam potrzebę pobycia tu choć chwilę. Bo to jest mój szczęśliwy zakątek. Mój azyl. Świątynia dumania. W żadnym innym miejscu nie czuję się tak dobrze jak tutaj. Tu ładuje mój życiowy akumulator. Tu odzyskuje siły i równowagę psychiczną w czasie różnych życiowych zawirowan. Nawet gdy pada ubieram kalosze i kurtkę i jestem tutaj. Siadam w mojej chałupy przy otwartych na oścież drzwiach i patrze na krople deszczu które zbierają się na lisciach i trawie. Obserwuje jak woda spływa i jak chmury wędrują po niebie. I myślę. To tutaj obmyslalam swoje strategie plany marzenia.
Dziś pierwszy ciepły i słoneczny dzień więc jestem szybciej i dłużej niż zwykle. Po wielu deszczowych dniach ziemia mokra. Miejscami bloto. Nie chce mi sie dzis nic robic. Rozłożyłam lezak i relaksuje się. Słoneczko przygrzewa, choć z każdą godzina coraz słabiej bo jest coraz niżej. Leżę i patrze na niebo. Jest anielsko błękitne i czyste.
A to daje mi radość nieopisana wręcz








czwartek, 11 sierpnia 2016

O marzeniach i małych radościach dnia codziennego

Moja wyprawa na ogródek zajmuje mi trochę czasu. Działka jest położona na obrzeżach miasta. Z jednej strony dobrze, bo z dala od miejskiego zgiełku i zanieczyszczeń. Ale z drugiej strony dojazd zajmuje mi ok. kwadransa przy małym ruchu. Niby niewiele, ale jeśli mam tylko ok. godzinkę wolnego, to czasami nie opłaca mi się taki wypad, by coś tam móc zrobić. Bowiem z wolnej godziny połowę czasu zajmie mi dojazd tam i z powrotem. Jeśli do tego doliczyć dojście od bramy do swojej działki i przebranie się w "ogrodowe" ciuszki, to na prace ogrodowe zostanie niewiele czasu. Odpuszczam więc czasami taki wyjazd. Albo jadę tylko na moment by naładować "baterię" i posiedzieć na ławce pod jabłonką, popatrzeć na zieleń, pomyśleć, odpocząć.
Wciąż marzę o ogrodzie przy domu. Tak bardzo chciałabym mieć go w zasięgu ręki. Otworzyć drzwi od domu i od razu być w swoim królestwie. Otworzyć okno w domu i móc patrzeć na ogrodowe piękności i nawet na ogrodowe niedoskonałości.
Ogród to jest sprawa w zasięgu ręki. W ciągu roku czy dwóch byłabym w stanie stworzyć coś ładnego, wystarczy mi dać tylko kawałek ziemi. Ale żeby mieć ogród przy domu to trzeba mieć dom. A to już nie jest sprawa w zasięgu ręki. Jeszcze cały czas wierzę, że kiedyś się to uda. Że przyjdzie taki czas gdy marzenia się spełnią. Że jeszcze napije się kawy na dworze przed własnym domem. Choć przyznam szczerze, że wraz z upływem czasu ta wiara jest coraz słabsza. Nadzieja blednie i słabnie. Bo to co jest możliwe dla trzydziestolatki, staje się trudne dla czterdziestolatki, a prawie nieosiągalne dla pięćdziesięciolatki i nierealne dla starszych.
To ponoć takie typowe dla Polaków - że wiecznie narzekają. Co by nie mieli to i tak źle. Zawsze za mało. Tak więc ciesze się z tego co mam :)

Zakwitła pierwsza dalia podarowana od mojego uroczego sąsiada działkowego - Pana Czesia. Pamiętam, z jaka podejrzliwością przyjmowałam te pomarszczone i brzydkie bulwy. Nie robiły na mnie dobrego wrażenia. Z grzeczności nie odmówiłam przyjęcia daru. Posadziłam byle gdzie i byle jak. Jakiż było moje zdziwienie gdy szybko zaczęły wyrastać łodyżki i liście. Te akurat, które otrzymałam są chyba z odmiany wysokich bo rosły i rosły. Mają ponad metr wysokości. Niedawno zauważyłam że pojawiły się pączki, a w tym tygodniu zobaczyła pierwszego kwiatka. Cudo!!! Zakochałam się. Już wiem, że chce mieć dalii jak najwięcej.



Ostatnio specjalizuję się w przetwórstwie jabłkowym. Linia produkcyjna podzielona jest na kilka odcinków, które nie zawsze występują szybko jeden po drugim. 

Etap pierwszy - zbieranie. 
Na razie ograniczam się do przerabiania tego tylko co spadnie, bo póki wisi na drzewie to wiadomo, że dłużej świeżość zachowa. A nie byłabym w stanie przerobić wszystkiego na raz. Ze "spadów" i tak wybieram tylko te największe, najładniejsze - co daje codziennie kilka kg owoców. Reszta idzie na kompostownik. Ledwo nadążam z przerabianiem tego. Zbieram i zbieram. I codziennie gdy przyjeżdżam znów leży tyle samo co poprzedniego dnia. Wracam każdego dnia obładowana, że ledwo to donoszę pod drzwi mieszkania. 


Etap drugi - obieranie i gotowanie. 
Nie zawsze następuje to tego samego dnia co przywózka. Czasami zwyczajnie dzień jest za krótki. Ale jak już się wezmę to zajmuje mi to sporo czasu. Obieram, kroje w cząstki i podsmażam. papierówki są wdzięczne w tym temacie. Szybko się rozpadają tworząc mus, są też w miarę słodkie więc nie trzeba dużo w cukier inwestować. Patelnię mam dużą, ale i tak na jeden raz się to wszystko nie mieści, więc robię to na kilka porcji, które potem przekładam do dużego gara. 


Etap trzeci - pasteryzowanie. 
Czasami, gdy zacznę odpowiednio wcześniej smażenie i mam potem jeszcze czas, co oznacza że nie jest już pora nocna - pasteryzuje od razu. Ale nie zawsze mi się to udaje. Często jest tak, że przygotowana paćka jabłkowa we wspomnianym garze ląduje w lodówce i czeka do następnego dnia. A jak znajdę czas to umyte słoiki wyparzam, napełniam moją paćką i potem gotuje. 

Zapasów mam już sporo. Ile przetrwają tego nie wiem, bo w poprzednim roku w grudniu jedliśmy i były jeszcze ok. Ale jak na Wielkanoc chciałam zrobić szarlotkę to okazało się, że z pozostałych słoików większość była sfermentowana. Nie wiem co źle robię. Może w tym roku postaramy się po prostu zjeść je szybciej :)