piątek, 24 lutego 2017

Idzie luty, podkuj buty

Pogoda jak to w lutym - zimowa. 
Bo przecież w naszej szerokości geograficznej 
najbardziej zimowy jest styczeń i luty właśnie. 
I dziwi mnie więc, że niektórzy się dziwią i narzekają, że śnieg jeszcze pada. 
A kiedy ma padać? 
W marcu lub kwietniu?
Pamiętam Wielkanoc, gdy chroniłam koszyczek ze święconką, 
żeby mi do niego śnieg nie napadał w drodze do kościoła.  
Przecież tego nie chcemy. 
I nie chcemy, żeby śnieg padał, 
gdy przyroda się obudzi i strzeli pąkami.
Osobiście uważam, że lepiej niech teraz pada!
 I to mocno i dużo i długo. 
Niech niebo wysypie wszystko co musi, 
tak aby wraz z początkiem kalendarzowej wiosny była wiosna! 
A chce mi się jej już, oj chce. 

Tęsknię już bardzo za ogródkiem. I wcale nie chodzi o leniuchowanie w nim. Ja tęsknię za jego urządzaniem, pielęgnowaniem, dopieszczaniem. Tak już mam, że jak czegoś chcę i coś sobie umyślę mieć, to najbardziej cieszy mnie tworzenie tego.
Fajnie jest mieć piękny ogród i móc w nim wypoczywać oraz cieszyć zmysły cudnymi widokami, zapachami, odgłosami. Ale nie umiałabym się w pełni tym cieszyć, gdyby to nie było moje dzieło. Bo największą radość daje mi poczucie, że to efekt moich starań i pracy. Dlatego przygarnęłam tak zaniedbany ogród, bo tu musiałam wszystko zaczynać od podstaw.
29 kwietnia miną dwa lata jak go przysposobiłam i stopniowo oswajam. Dwa lata to dużo, ale dla ogrodu wcale nie aż tak bardzo. Rośliny potrzebują czasem kilku lat, żeby się ładnie rozrosnąć. Zwłaszcza, że w pierwszym sezonie zaczęłam moją ogrodniczą działalność dopiero w maju, więc na niektóre prace typowo wczesnowiosenne było za późno. Poza tym w pierwszym roku skupiłam się na przyglądaniu i oswajaniu z ogrodem. Bo najpierw trzeba w jakimś miejscu pobyć, poczuć je, by łatwiej potem podejmować decyzje dotyczące aranżacji i uniknąć tych nietrafionych.
To tak jak z mieszkaniem. Dostajemy nowe, remont, przeprowadzka, szybkie meblowanie, oczywiście wówczas w naszej ocenie najlepsze i najtrafniejsze. Jednak dopiero gdy jakiś czas pomieszkamy zaczynamy dostrzegać, że lepiej gdyby kanapa stała po drugiej stronie, a może komoda przy ścianie pod oknem, itp. Wg mnie tak samo jest z ogrodem.
Ja po roku już wiedziałam, którędy najczęściej chodzę i już wiedziałam, że tam nie będę niczego sadzić, bo te szlaki moich wędrówek same z siebie wyznaczyły zarys alejek. Poznałam tez miejsca, gdzie jest więcej słońca, a gdzie więcej cienia. To ważne ze względu na rośliny światło- lub cieniolubne.
W pierwszym sezonie moim najbardziej widocznym przedsięwzięciem było utworzenie "pola truskawkowego" oraz uporządkowanie rabaty przy wejściu, "od frontu." Oczywiście zrobiłam wiele innych rzeczy, ale te najbardziej były zauważalne dla postronnych.
Drugi sezon to powstanie funkiowych obwódek, rabaty różanej, szopki narzędziowej, zlikwidowanie starej szklarni i obsadzenie jej fundamentów winobluszczem i clematisami.  Kiedyś (mam nadzieję, że jeszcze w tym roku) powstanie tu kącik wypoczynkowy.

Tak bym już chciała pójść na wagary z pracy i poświecić sporą część dnia na prace w ogrodzie. To moja terapia. Wiele osób się dziwi, że po co mi ten ogród, że przecież mam tyle innych obowiązków, ze powinnam odpocząć. Ależ ja tam odpoczywam!! Nawet gdy pracuje. A może właśnie podczas tej pracy to najbardziej. Bo leniuchowanie nie jest zajęciem, które sprawia mi przyjemność. To może taka wersja ADHD dla dorosłych?? Bo ja cały czas muszę być w ruchu, cały czas coś robić, cały czas mieć zajęte ręce. Lubie mieć dzień wypełniony po brzegi robotą. Nicnierobienie utożsamiam z marnowaniem czasu. Oczywiście umiem znaleźć złoty środek, bo czasem i film (dobry) obejrzę i książkę poczytam. Czyli czas nie jest zmarnowany, bo to jest inwestowanie w rozwój duchowy.

Myślę już powoli o moich tegorocznych inwestycjach ogrodniczych. Myślę o zagospodarowaniu terenu po szklarni. Jeśli moje pnącza urosną to będą potrzebowały podpory. Trzeba było się zapoznać z kosztami na ten rok, żeby odpowiednio zaplanować budżet :-) Odwiedziłam więc dział ogrodniczy w Castoramie. To jedyny tego typu sklep w moim ponoć dużym mieście. Nie ma tu Obi, Brico, Leroy Merlin czy Ikei. Mamy też centra ogrodnicze, ale tam są jedynie rośliny i szczerze mówiąc tam je lubię kupować, bo jakościowo dobre i wybór większy, choć ceny mniej korzystne niż w sieciówkach.
Tak więc rozeznanie cenowe mam, a przy okazji kupiłam kilka doniczek mrozoodpornych z przeceny. Przydadzą się. Jak nie w ogródku to na parapety w domu. Już obmyślam, co tam posadzę.

Za oknem znów biało. 
A ja wprowadziłam trochę wiosny do domu.  






czwartek, 16 lutego 2017

Byle do wiosny...

Połowa lutego już za nami. Faza mrozów minęła. Oby bezpowrotnie.
Od początku tygodnia w ciągu dnia mamy prawdziwie wiosenną aurę. Wczoraj mój termometr w aucie pokazywał 15 stopni. Jednak w nocy nadal mocno mrozi, co widać każdego ranka na szybach aut.

Migawki z minionego tygodnia.

W piątek po pracy zawiozłam starszą córkę na rekolekcje. Wieczorem babskie spotkanie połączone z tańcami. Było super.

Sobota do południa w pracy. Potem kuchenne rewolucje razem z najmłodszą. A wieczorem maraton z hobbitem (seans filmowy).

W niedzielę od rana ciąg dalszy kuchennych dywagacji, potem wycieczka po córkę i wizyta na dworcu PKP - przyjazd syna. Przy okazji, czekając na przyjazd pociągu, w dworcowym sklepiku z prasą zakupiłam pierwsze ogrodnicze gazetki. Już przygotowuję się mentalnie do prac wiosennych na działce.

W niedzielę zaliczyłam też eksperyment z pizzą. Przy wałkowaniu całkiem przypadkiem wyszedł mi kształt serca. No i dobrze. Uznaliśmy, że to z okazji już zbliżających się walentynek, a poza tym w domu święto, bo syn przyjechał akurat tego dnia.



W poniedziałek synuś zaprosił mnie po pracy na obiad do naszej dobrej (i niestety drogiej) włoskiej restauracji. Mamy ich tu kilka w naszym mieście, ale ta jest jedną z dwóch lepszych, które testowałam. Poza tym przez kilka miesięcy po maturze syn pracował tam jako kelner, więc niejako "od kuchni" zna to miejsce i jestem pewna wysokiej jakości. Spędziliśmy urocze 1,5 godziny mając czas tylko dla siebie i mogąc spokojnie przedyskutować wiele rożnych spraw. 
Przy okazji muszę nieskromnie przyznać, że dobrze wychowałam swoje dziecko. Już parę dni wcześniej zapytał mnie czy mam plany na poniedziałkowe popołudnie i czy mogłabym kawałek tego dnia zarezerwować dla niego. Odpowiednio wcześnie zarezerwował stolik i to na taką godzinę, abym zdążyła wrócić z pracy i miała jeszcze chwilę na jakieś małe ogarnięcie. Mój młody mężczyzna ubrał na tę okoliczność koszulę, by nadać temu spotkaniu eleganckiego wymiaru. Do tego pyszne jedzonko i nawet deser. Czułam się naprawdę wyjątkowo. 


Wtorek czyli walentynki zupełnie inne niż zazwyczaj.

Uczciłam to święto wizytą w ogródku.

Ziemia jeszcze zmarznięta. A poza tym wszystko ok. Oczywiście sporo jest do posprzątania po zimie i sporo do zrobienia. Ale to akurat mnie cieszy. Lubię przebywać na świeżym powietrzu. A im więcej jest do zrobienia, tym więcej czasu tam będę mogła spędzać.
Zrobiłam parę zdjęć. Szczególnie drzewom, bo muszę przemyśleć temat przycięcia owocowych. Dwie jabłonki są duże i gęste. Chce je przerzedzić. Nie potrzebuje aż tylu jabłek, szczególnie gdy są tak małe.
 jedna jabłonka

 i druga tzw. papierówka

śliwa
 grusza

orzech włoski

Wczorajsza środa, dzięki urlopowi w połowie wymiaru dniówki oraz dzięki przepięknej pogodzie była cudownym dniem. Wybrałam się do Kołobrzegu. Zrobiłam mały rekonesans w Brico, którego u nas nie ma oraz odwiedziłam hurtownię ze wszystkim prawie czyli Mirpol. Wróciłam do domu z nowym ręcznikiem i ściereczkami oraz pięknym storczykiem, które uwielbiam. 


Wieczór spędziłam z Lubym, a nawet zostałam na noc. Teraz, gdy są ferie mogłam sobie na to pozwolić w środku tygodnia, bo nie muszę rano robić kanapek i pędzić z najmłodszą do szkoły. 

Tak więc dzisiejszy, wspólny poranek był wyjątkowo miły. 
I ten dzień jest dziś dodatkowo umilony wpływem "13" na konto.
 I jeszcze znów pięknie świeci słonko. 
I jeszcze przyszła paczka - plecaczek, torebki i kilka sweterków. 

A za tydzień Tłusty Czwartek :-)

Z utęsknieniem czekam na marzec, i choć wiem że w tym miesiącu mogą się zdarzyć jeszcze mrozy, a nawet i śnieg - to wierzę głęboko, że wiosna blisko, bo jest to miesiąc kalendarzowo zaliczany jako wiosenny. 
W końcu 21 marca pierwszy dzień wiosny!!!

środa, 8 lutego 2017

Uroda jak woda

Dziś jakieś takie myślenie retrospektywne mnie dopadło. A wszystko zaczęło się od tego, że moja młodsza córka wymaga ciągłego pilnowania, motywowania i czasami wręcz zmuszania do dbałości o urodę. O ile starsza córka z wielką ochotą i przyjemnością robi makijaż, to z takim samym entuzjazmem go zmywa, oczyszcza buzię, tonizuje, peelinguje, "maseczkuje", itp. Młodsza jeszcze nie ma tej werwy, zapału, entuzjazmu, a nawet i ochoty do wszystkich tych zabiegów. Widzę, że jej się zwyczajnie nie chce, nie ma ochoty na ten cały proceder, szkoda jej czasu, jest zbyt zmęczona, ale tez nie widzi problemu w tym, że wchodząc w okres dojrzewania jej cera zdecydowanie się "popsuła" i wymaga więcej starań niż kiedyś. Tłumacze jej, że to wszystko jest dla jej dobra i że dzięki temu będzie lepiej wyglądała, a jeśli nawet nie będzie lepiej, to dzięki tym zabiegom nie będzie gorzej. Tak w głębi serca - jako kobieta i matka - wiem po prostu jakie to ważne, żeby pewne nawyki wyrobić u kobiety w możliwie jak najwcześniejszym etapie jej życia. Zgodnie z maksymą: "Czego Jaś się nie nauczy, Jan nie będzie umiał..." Więc wyrabiam w tej mojej młodej kobietce pewne nawyki i przyzwyczajenia, tak aby dbałość o urodę była dla niej czymś oczywistym, prostym, zwykłym naturalnym, ale ze świadomością, że to zaprocentuje w przyszłości.
I tu naszły mnie te retrospektywne myśli...
Bo mnie tego wszystkiego mama nie nauczyła. Trochę to wynika z ustroju w jakim przyszło mi dorastać, a trochę z filozofii mojej mamy. Dlaczego wplątałam w to ustrój? Bo moje młodzieńcze lata przypadły na czasy PRL w Polsce, kiedy niczego nie było, sklepy świeciły pustkami i tak też wyglądały nasze mieszkania. W moim skromnym, prostym, może nawet biednym domu - jedynym kosmetykiem do pielęgnacji było... mydło i szampon do włosów. Gdyby 30 lat temu ktoś mi powiedział o żelu pod prysznic, odżywce do włosów, balsamie do ciała, czy mydle w płynie to nawet bym nie wiedziała jak to wygląda. Kiedyś był problem, żeby dostać papier toaletowy, a o podpaskach to mogłam sobie pomarzyć tylko. Zresztą o podpaskach to nawet marzyć nie mogłam, bo dość długo nie wiedziałam jak wyglądały.
Z drugiej strony nie miałam takich nawyków bo nie dostałam odpowiedniego przykładu z domu. Nie potrafię w pamięci z dzieciństwa i młodości odnaleźć obrazka, w którym moja mama dbała by o urodę. Nigdy nie widziałam, by się malowała lub choćby nawet stosowała jakikolwiek krem do twarzy. Zresztą u mnie w domu nigdy żadnego kremu nie dostrzegłam. Jedyne co było w szafce w łazience to ojcowski pędzel, maszynka i krem do golenia, oczywiście poza zapasem mydła, żyletek, waty i ligniny. Nie potrafię w mojej odległej pamięci przywołać jakiejkolwiek nazwy kremu lub choćby widoku pudełka, słoiczka itp. Jedyne co pamiętam to klasyczne Nivea w niebieskim opakowaniu, które widziałam tylko na półce w Pewexie, dostępne za dolary, a więc i tak nie dla nas. Ale do sklepu czasem z koleżankami wchodziłam, żeby zobaczyć jak wygląda inny świat.
Tak więc we wczesnej młodości - o ile moje nawyki higieniczne były całkiem ok - to zabiegi pielęgnacyjne były znikome, a może nawet żadne.
Przy twarzy zaczęłam cokolwiek robić, poza myciem, gdy pojawiły się pierwsze objawy trądziku. Pamiętam wygląd i zapach mydła dziegciowego, spirytus salicylowy oraz maść Benzacne, która niedokładnie zmyta - w kontakcie z ręcznikami, wywabiała kolor. To były moje jedyne "kosmetyki" pielęgnacyjne.
Malować się zaczęłam dopiero na studiach (przy wsparciu i zachęcie przyjaciółki). Dopiero wtedy pojawiły się u mnie pierwsze zakupy z tej linii. Na początku bardzo skromne zresztą - tusz, cienie, puder. Finito. Do szminek długo dojrzewałam. Zresztą do dziś używam rzadko. Po prostu źle się czuje gdy mam coś na ustach. Korektor, podkład, róż, kredka i inne takie tam pojawiły się u mnie w kosmetyczce dopiero gdzieś koło 30-tki, a nawet niektóre grubo powyżej tego wieku.
I tak samo ubogo było u mnie z pielęgnacją cery. Nie mając wyrobionego nawyku codziennego stosowania kremu do twarzy - przez długi czas nie stosowałam żadnych w ogóle.
Gdy gdzieś koło 30-tki, będąc z wizytą u kosmetyczki usłyszałam, że mam skórę młodszą niż wskazuje mój wiek i że nie ma sensu przyzwyczajać skóry do kremów przeciwzmarszczkowych zbyt wcześnie - tym bardziej poczułam się usprawiedliwiona w tym co robię, a raczej czego nie robiłam. Ale zwolnienie z kremów przeciwzmarszczkowych to jedno, a nawilżanie skóry to drugie. Ja niestety zawsze miałam cerę mieszaną, z silną tendencją do przetłuszczania się. I dlatego jak sięgam pamięcią wstecz zawsze moje zabiegi o ładny wygląd skupiały się na matowieniu skóry. Brak nawilżania przy jednoczesnym, ciągłym stosowaniu preparatów wysuszających - sprawiło, że trochę za bardzo przesuszyłam. swoją skórę na twarzy. Moja przygoda z kremami pielęgnacyjnymi do twarzy rozpoczęła się po 30-tce dopiero - zdecydowanie za późno. To samo dotyczy balsamów do ciała. A nawet i wówczas były to nieregularne spotkania z tymi kosmetykami. Kremy i balsamy używane od czasu do czasu, czyli sporadycznie, jak się przypomniało - wystarczały na bardzo dłuuugo. Czasem więc w koszu lądowało ponad pół niewykorzystanego opakowania, gdy uznawałam, że zbyt długo już jest otwarty. A myślę ze starym kosmetykiem możemy sobie bardziej zaszkodzić niż pomóc, zwłaszcza, gdy ktoś ma wrażliwą skórę i skłonną do podrażnień.
Pewną regularność w tej materii (kremy i balsamy) w swoim życiu dostrzegam dopiero od momentu przekroczenia 40-tki. A i tu nawet nie jest to żelazna zasada. Właściwie to dopiero od jakiegoś czasu jestem systematyczna w tym zabiegu. I to raczej nie z powodu takiej sumienności w pielęgnacji, a bardziej z potrzeby. Otóż, po kąpieli mam tak suchą skórę na łydkach, że przez założeniem ubrania zawsze smaruje je balsamem. A przy okazji dostaną też trochę tej mazi inne partie ciała, tak po prostu, z rozpędu, albo dlatego, że za dużo mi się nałoży na rękę. :-) I tak samo jest z kremami do twarzy. Po umyciu żelem dostrzegłam, że skóra jest sucha, ściąga się, czułam to tak jakby nagle zrobiła się za mała na moją twarz. Więc zaczęłam smarować kremem. Weszło mi to tak w nawyk, że teraz bez kremu rano i wieczorem nie ma dnia. Niestety zdecydowanie za późno się tego nauczyłam. Bo dziś moja skóra na twarzy ma wyraźne oznaki zaniedbania. Ale w tej chwili jest to dla mnie coś tak zwykłego, oczywistego, naturalnego, jak czesanie włosów czy mycie zębów. I tego chce nauczyć córki. By miały ten nawyk wpojony zdecydowanie wcześniej niż ja. Z korzyścią dla nich.
Bo jak w piosence "uroda, uroda przemija jak woda..."