niedziela, 25 października 2015

Odwyk

Co u mnie słychać?
Pogoda ostatnio nie rozpieszcza ale dziś musiałam wykorzystać okazję na wizytę w ogródku. Zmiana czasu sprawi ze dużo wcześniej będzie się ściemniało więc żeby coś porobić w ogródku trzeba wykorzystywać wcześniejsze godziny. Rano wróciłam z nocnego dyżuru, odespałam braki snu, zrobiłam szybki obiad, a następnie zostawiwszy dzieci przy lekcjach popędziłam do ogródka.

Mamy jesień. Moje jabłonki są już gołe. W trawie pełno liści.
Niepokoi mnie stan kącika wrzosowego. Jedynie białe wrzosy są w dobrej kondycji, reszta niestety wygląda jakby uschła. Nie rozumiem co się dzieje. W domu na parapecie kuchennym mam kilka wrzosów w doniczkach i są ok. A te w gruncie takie mizerne. Może za rok odbiją?

Zerwałam z łysego już drzewa kilkanaście orzechów. Mam więc swoje własne włoskie. Zerwałam też ostatnie jabłka i 2 kg aronii. Muszę w jakimś najbliższym czasie zabezpieczyć przed zimą róże i hortensje. Mam nadzieje że kopczyki z kory pomogą. Muszę w okresie zimowym przemyśleć sprawę wiaty i ewentualnej budowy domku. Może chociaż fundamenty zrobimy. Taki jest mały kawałek tej mojej ziemi a tyle pozytywnych myśli wyzwala. Daje zastrzyk energii i siły.

Aronie zamroziłam. Potem pomyśle co z niej zrobić. A tak w ogóle muszę coś wymyślić z zamrożonych owoców, bo mam zajęta całą zamrażarkę i wszystkie szuflady w zamrażarce w lodówce. A przecież za dwa miesiące święta i na pewno potrzebne będzie miejsce na ryby, pierogi, mięso, bigos, itp.

Marzy mi się jakaś mała rewolucja w domu. Może jakieś malowanie lub choćby przemeblowanie. Mam potrzebę by coś zmienić, poprawić.

No i zaczęłam odwyk. Od słodyczy. Jest ciężko, bo ja chyba naprawdę jestem uzależniona. Postanowiłam wytrzymać 100 dni bez dodatkowego cukru. Nie jem słodkości, nie słodzę napojów. Zobaczymy czy wytrwam. Wyznaczony czas mija 29 stycznia.

poniedziałek, 19 października 2015

Czekolada

Siedzę sobie na łóżku w moim słodkim pokoiku i łapie oddech w tej codziennej gonitwie. Z pracy wyszlam z lekkim opóźnieniem, ale juz zdążyłam wstawić mięsko na obiad i zrobić budyń. Ziemniaczki obrała córunia. Zaraz sie przebiorę i idę działać dalej.
A co u nas? Nic nowego. Żadnych newsów nie mam, żadnych fascynujących informacji.
Codzienność, zwykłe życie.
Obawy wyciszone, finanse opanowane, mieszkanie ogarnięte, dzieci uśmiechnięte, w pracy spokój. Szkoda tylko, że pogoda taka żałosna, bo zdecydowanie za mało mi było czasu na powietrzu. Pada, pada, pada. Tęsknię za ogródkiem....

W sobotę miałam okazję zaszaleć. I co? Nie skorzystałam.
Spotkanie firmowe wstępnie było ustalone w knajpce na piwko, ale ponoć skończyli na tańcach. Nie żałuje, że mnie tam nie było. Choć miałam kiedyś w życiu okres, że żadnej imprezy nie przepuściłam. I zawsze dobrze się bawiłam. A teraz już mi się nie chce. Nie ciągnie mnie tak jak kiedyś do ludzi. Niektórzy tu mówią, że kapcieję. Możliwe. Nie przeszkadza mi to. Wyrosłam z tego, żeby się podobać wszystkim. Teraz lubię samotność. Lubię spędzać czas sama ze sobą, z książką, gazetą, filmem. No i jeśli już mam gdzieś wyjść to wolę spędzić czas ze swoim facetem.
A przede wszystkim lubię spędzać czas z dziećmi, bo chcę na maxa skorzystać z tego, że jeszcze chcą ze mną być. Zauważyłam bowiem, że syn coraz rzadziej gdzieś z nami wychodzi, ma już swoje życie; szkoła, dziewczyna, sport, koledzy. Wiem, że to normalne. Rozumiem to i akceptuję. Dlatego staram się być z dziewczynami możliwie jak najwięcej, bo już jestem mądrzejsza i wiem, że scenariusz się kiedyś powtórzy i wkrótce kolejne dziecko zacznie odłączać się od stada.
Tak wiec wczoraj, pomimo deszczu - wycieczka. 40 km od naszego miasta jest nasza ulubiona "czekoladziarnia". Była bomba kaloryczna. A co tam! Trochę też pospacerowałyśmy, każda ze swoim parasolem. I zadziwiłam się jak dawno już tak nie chodziłam w deszczu. Było miło. 

wtorek, 13 października 2015

Monotonia

Znów zaliczyłam kilka dni przerwy w blogowaniu. Czytam takiego bloga gdzie autorka wstawia codziennie notatkę ze swojego życia. Może ma więcej do opisania, życie na wsi ma inny rytm niż to miejskie. Poza tym u niej coś się cały czas dzieje; prace w ogrodzie, newsy wiejskie, newsy z życia jej dzieci, docieranie się z Menem, poszukiwanie pracy zawodowej, itp. A u mnie?? Monotonia. Codziennie to samo. Każdy nowy dzień podobny jest do poprzedniego. Do 16 praca, później dalsze obowiązki zawodowe, tudzież domowe, lub rodzicielskie. Weekend wnosi odmianę od schematu. 

Sobotnie wolne popołudnie zaowocowało wizytą w ogródku, podładowałam swój akumulator. Zawsze jadę tam z ambitnym planem wykonania wielu czynności. A potem większość czasu tracę na zwyczajne przebywanie, chodzenie, oglądanie, debatowanie, rozmyślanie, kontemplowanie, delektowanie się. Chodzę po tych moich areałach, przyglądam się każdej roślince, listkowi, ździebełkowi, kwiatkowi, coś tam skubnę, coś posadzę, coś poprawię, coś pogłaszczę.  A później ze zdumieniem stwierdzam, że nic konkretnego nie zrobiłam i dalej jestem w tyle za innymi. Może taki już mój urok. Że wszystko muszę dobrze przemyśleć, rozważyć, przeanalizować, zanim zacznę działać. Tyle już spraw z życiu załatwiałam na wariata, na szybko, w gorączce pośpiechu, a potem... żałowałam, że nie poczekałam. Teraz staram się tak robić, żeby mieć pewność co do podjętej decyzji, że ta jest jedyna słuszna. Nie lubię uczucia rozczarowania. Stanu, w którym czegoś żałuje, gdy wiem, że

W nocy z piątku na sobotę mieliśmy pierwszy przymrozek i niestety od razu zauważyłam jego skutki w ogródku, na liściach, kwiatach, jeżynach. Złota jesień z dnia na dzień przeistoczyła się w paskudną jesień. Może to już powoli tzw. przedzimie wkracza do nas?

A co u nas?

W pracy ok. A nawet to co nie jest ok i kiedyś drażniło, to teraz jest już traktowane jak norma. Taką siłę na ludzkie przyzwyczajenie.

W domu ok. Czysto, ciepło, nawet miło. Czemu nawet? Oj, bo życie z dorastającymi dziećmi obfituje w liczne "uniesienia". Najwięcej takich stanów wynikało z temperamentu, charakteru, osobowości mojego syna. Szlifowanie tego człowieka to była najcięższa praca w moim życiu. A teraz jest jak jest. Trudny jest ten chłopak, wiem że ciężko mu będzie w życiu z takim podejściem do wielu spraw. Dobry z niego chłopak, wiem że krzywdy nikomu nie zrobi. Ale przeraża mnie jego rozbujane ego, pewność siebie, bezkrytycyzm, nadmierna asertywność. Choć z drugiej strony to może tak jest lepiej? Ja jestem jego przeciwieństwem i wiele razy byłam w życiu zła na siebie, że się wycofywałam, że ustępowałam, że nie walczyłam, że się dałam ustawiać, że pozwalałam na spijanie śmietanki przez innych choć to była moja zasługa. Może on, dzięki swojemu charakterowi więcej osiągnie niż ja z tą swoją grzecznością, układnością i nijakością. Dlatego już nie ingeruję, nie komentuję, nie przekonuję do swoich racji, zostawiam sprawy jakimi są i czekam na życiową weryfikację. Bo nikt i nic tak dobrze nie ocenia naszych decyzji jak Życie.

Natomiast w moim życiu uczuciowym jakieś rozchwianie. Z jednej strony coś próbuje zmienić, z drugiej zastanawiam się czy to ma sens, czy nie lepiej jest jak jest. Chcę stabilizacji, wspólnego życia, nawet może obrączki, ale wspólne zamieszkanie to też zmiana w życiu moich dzieci. A z drugiej strony czy starać się o wspólne życie, już, teraz, zaraz? Może warto poczekać. Zwłaszcza, że facetowi chyba taki stan odpowiada. Może zgodnie z moim podejściem do większości spraw zostawić to pod rozwagę i niech czas i życie zadecyduje za nas?... 

piątek, 9 października 2015

Ogrodowe radości

Takie refleksyjne te moje posty i jakieś takie przygnębiające. 
A przecież wbrew temu wszystkiemu co mnie dręczy
-  to zdecydowanie wiele więcej cieszy.

Moja wizyta na działce zaowocowała kolejnymi fotami. 
Początek października, a w moim ogródku nadal kwitną 
pelargonie, 
zimowity jesienne, 
róże, 
clematisy, 
malwy, 
floksy, 
hortensje








 

A to moje utworzone od podstaw wrzosowisko. 




 I uratowane funkie



i młody trawnik



A teraz znów zmiana tematu
Godzinę temu wróciłam ze szkolenia dla nowych działkowiczów. Dostałam takie zaproszenie od Zarządu mojego ROD i postanowiłam skorzystać. Byłam ciekawa co mają mi do powiedzenia. No cóż, wyszłam mocno rozczarowana. Ja jestem wobec siebie bardzo wymagająca i tak tez mam wobec innych. A Pani, która prowadziła to "szkolenie" wykazała się nieprzygotowaniem, brakiem profesjonalizmu i niekompetencją. Szkolenie trwało dwie godziny, z małą przerwą. Dla mnie były to dwie zmarnowane godziny. Przez pierwszą Pani czytała z kartki regulamin ROD, fragmenty statutu i uchwał. Nie wysiliła się nawet na krótki komentarz tego co czytała. Po co więc to szkolenie? Przeczytać każdy może sobie sam. Zwłaszcza teraz w dobie ogólnie dostępnego Internetu.
W drugiej godzinie szkolenia z plansz odczytano nam jak zrobić kompostownik i co do niego można włożyć, dalej: o ekologicznych sposobach ochrony roślin, o zwierzętach, które można spotkać na terenach działek i ich ochronie, oraz o przycinaniu letnim (na szkoleniu w październiku!) drzew i krzewów; wszystko także odczytane z plansz, folderów, książek. Mało tego, Pani miała taką tremę, że miała problemy z płynnym czytaniem, przekręcała niektóre słowa, nie wspomnę o braku kontaktu  wzrokowego ze słuchaczami i ogólnie wypadło to wszystko na żenującym poziomie. Rozumiem, że Pani prowadząca może nie potrafiła mówić z pamięci i być może nie ma talentu do przekazywania wiedzy, a także może nie posiadła umiejętności do publicznych wystąpień, ale w takim razie dlaczego podjęła się tego zadania? Nie sądzę bowiem by ją do tego zmuszono. To już nie te czasy.

Zawsze jednak staram się we wszystkim widzieć jakieś pozytywy.
Korzyści z dzisiejszego szkolenia?
1. Dowiedziałam się, że wiosną przyszłego roku mają rozpocząć prace związane z założeniem sieci elektrycznej i że do końca bieżącego roku trzeba uiścić w związku z tym opłatę w wysokości 550 zł.
2. Zdobyłam nr konta bankowego, na które można dokonywać wpłaty, co znacznie ułatwia mi wszystko, bo kasa ROD czynna jest w takich godzinach, gdy ja pracuję.
3. W rozmowach kuluarowych z innymi nowymi działkowcami dowiedziałam się jak to jest z wywożeniem śmieci we własnym zakresie, które biorą za darmo i jakie są stawki za niektóre odpłatne, np. papę i szkło. A przecież na wiosną planuję rozbiórkę rozwalającej się szklarni.

A na koniec moje osobiste jabłuszka w dwóch odsłonach





O czym chiałam napisać

Czasami, z dala od komputera, mam jakieś spostrzeżenie, refleksję lub coś widzę i mam wewnętrzną potrzebę podzielenia się tym z innymi, chce mi się o tym napisać. Ale okoliczności uniemożliwiają realizację pragnienia natychmiast. A potem, gdy już mam czas i siadam przy klawiaturze to jakoś brakuje właściwych słów, natchnienia, inspiracji, weny ...
Ciekawe czy inni blogerzy też tak mają?
Z klasycznym dziennikiem czy pamiętnikiem chyba jest prościej, bo jeśli mamy go pod ręką to zawsze można skrobnąć parę słów, o ile ma się wolne ręce i długopis w najbliższym otoczeniu, a o to przecież nietrudno. Komputer, notebook, tablet itp to już raczej sprzęt, którego nie mamy zawsze i wszędzie.
No to o czym to ja ostatnio miałam ochotę napisać?

1. O tym, że mam bzika na punkcie chmur.
Nie wiem czy to wynika z mojej romantycznej natury czy zboczenia zawodowego. Na studiach, w moim cyklu kształcenia miałam meteorologię i na chmurach chyba trochę się znam. Lubię na nie patrzeć, lubię o nich gadać, często obserwuję niebo. Pozwalają przewidzieć najbliższą pogodę, ale ja widzę w nich coś więcej. Dla mnie jest w nich coś fascynującego, majestatycznego. Są jak obrazy na niebie.

2. O tym, że mam skomplikowane życie uczuciowe.
Jest ktoś w moim życiu od dłuższego czasu, ale na warunkach, które mi nie odpowiadają. Wciąż rozmawiam, tłumaczę, straszę zakończeniem znajomości, ale i tak mięknę i odpuszczam. Jestem zbyt mało stanowcza. Pewnie dlatego, że sama nie wiem czego chcę. Raz narzekam, że mi źle w takim związku, a innym razem cieszę się, że to taki niezobowiązujący układ. Bo w sumie to mi odpowiada, bo ja nie mam przecież czasu na poważny związek, randkowanie, dbanie o faceta. I bądź tu mądrym... Ach, te baby...

3. O tym, że z wiekiem robi się ze mnie samotnica.
W środę po pracy zwyczajnie zdezerterowałam z domu i pojechałam na działkę. Nawet się ucieszyłam, że nikt nie miał ochoty mi potowarzyszyć. Pokręciłam się po ogrodzie, coś posadziłam, coś wyrwałam, trochę pokopałam, wypieliłam, ale przede wszystkim cieszyłam się z tego, że mogę pobyć sama. W pracy jestem wśród ludzi, w domu zawsze jakieś dziecko jest na miejscu, na ulicy ludzie, w sklepie ludzie, i tylko w ogrodzie mam swój azyl, moją świątynie dumania. I właśnie odkryłam, że lubię być sama.

4. O tym, że za mało jestem mamą dla mojego najmłodszego dziecka.
Gdy starsze dzieci były małe miałam dla nich dużo czasu. Poprzednia praca dawała mi takie możliwości, że więcej byłam w domu niż w pracy, bo też część pracy wykonywałam w domu. Popołudnia z dziećmi, weekendy z dziećmi, święta, ferie, długie wakacje. Teraz nie dość, że mam normalną pracę po 8 godzin od poniedziałku do piątku, to jeszcze pracuję dodatkowo. W domu bywam czasami przelotem. Wpadam, za chwilę pędzę gdzieś dalej, nieraz wracam dopiero o 22.00, wiele spraw z dziećmi załatwiam przez telefon. O ile starszym to nie przeszkadza, bo mają już swoje sprawy, zainteresowania, przyjaciół, o tyle dla najmłodszej to jest katastrofa. Oczywiście ona się nie skarży, czasami zapewne jest jej to na rękę, że nikt nie pilnuje, nie goni do lekcji, sprzątania, mycia zębów, itp. Może spokojnie oglądać TV, czytać, bawić się telefonem. Przysłowiowy luz blues. Ale do pionu postawiła mnie nasza przedwczorajsza rozmowa na temat sprawdzianu z przyrody, na który się nie przygotowała. Trochę tłumaczyła się, że zapomniała, potem że nie lubi tego działu, w końcu przyznała też, że nie do końca to rozumie. Z pretensją w głosie zarzuciłam jej, że dlaczego nie przyszła z tym do mnie?, dlaczego nie poprosiła mnie o pomoc?, przecież to moja branża.
"Ale przecież ciebie nigdy nie ma!" - odparła, prawie płacząc. I miała rację.

5. O błędnym kole w moim życiu.
Chciałabym jak najwięcej czasu spędzać w domu i z dziećmi. Szczególnie teraz, gdy dziećmi jeszcze są i chcą ze mną być. Ale się nie da z powodu nadmiaru pracy. W wielu domach ojcowie są nieobecni, bo głównie skupiają się na zarabianiu pieniędzy. Domem i dziećmi w głównej mierze zajmują się żony i matki. W moim domu, od czasu jak zostałam sama, to ja musiałam obie te role pogodzić. Muszę być matką i maszyną do zarabiania pieniędzy. I zapewniam, że nie chodzi o luksusy. Mam kredyt. Po co go wzięłam? Żeby mieć stałe miejsce zamieszkania i skończyć z ciągłym błąkaniem się po wynajmowanych mieszkaniach. W moim domu ojca nie ma, a i matka bywa dużo mniej niż w innych rodzinach.
Dlaczego tyle pracuję? Bo w naszym kochanym kraju moja jedna pensja wystarcza na ratę kredytu i opłaty typu czynsz, gaz, prąd, woda, kablówka. A gdzie reszta życia? Potrzeba jeszcze funduszy na wyżywienie 4 osób, ubrania, leki, obuwie, naukę, naprawy w domu, wizyty u lekarzy, zajęcia dodatkowe dzieci itp. Alimenty w kwocie 1200 zł nie pokryją tych wszystkich wydatków. O kinie czy basenie czasami można wręcz pomarzyć. Ktoś powie - wnieś sprawę o podwyższenie alimentów. Ale 100 czy 200 zł nie rozwiąże problemu. Tu potrzeba dużo większej kwoty. Poza tym dobrowolnie z chłopem się nie dogadam, a na drodze sądowej znów skończy się konfliktem i robieniem na złość. Więc ciesze się, że to co przyznane wpływa na konto regularnie i bez zwłoki i wolę nie drażnić "rekina". Poza tym, każdy sąd jak zobaczy moje aktualne dochody to przyzna, że wystarczająco dużo zarabiam. Żeby dostać wyższe alimenty muszę być odpowiednio biedniejsza, czyli mieć zaświadczenie o niższych dochodach. Żeby mieć niższe dochody musiałabym z jakiegoś dodatkowego "ogona" zrezygnować. Stracę wtedy dużo więcej niż zyskam. Błędne koło. Jestem w patowej sytuacji. Cokolwiek zrobię będzie źle. Jak na razie staram się by wilk był syty i owca cała. Każdy możliwy czas poświęcam dzieciom, nawet kosztem życia uczuciowego.

A na zakończenie jedna fotka. Jechałam i zatrzymałam się, by zrobić to zdjęcie.  


środa, 7 października 2015

Przyjaźń

Z mojego pierwotnego założenia ten blog to miał być rodzaj dziennika czy pamiętnika. A dziennik powinien mieć codzienną notatkę. A ja łapię się na tym, że czasami brakuje mi czasu na codzienne wpisy. Owszem, myślę o odnotowaniu pewnych ważnych spraw, ale w ciągu dnia nie ma kiedy, a przed zaśnięciem zazwyczaj padam jak małe dziecko. Myśląc - układam sobie nawet w głowie, to o czym chciałabym napisać i w jaki sposób. Ale z realizacją już jest trudniej. Wierzę, że to się zmieni.

Wiem, że gdy dzieci wyfruną z mamusinego gniazdka to czasu będę miała aż nadto. Na ten czas odkładam wszystkie moje marzenia, plany, pasje. Wiem, że wtedy będę czytać dużo książek, obejrzę wszystkie zaległe filmy, a przy sprzyjającej pogodzie będę spędzać każdą wolną chwilę na działce, może nawet schudnę, bo znajdę w końcu czas na siłownie lub jogging. A może będzie zupełnie inaczej.... Kto to wie? Gdybyśmy znali przyszłość, wówczas żylibyśmy zupełnie inaczej niż teraz.

Tytuł dzisiejszego posta związany jest z moimi przemyśleniami wywołanymi wczorajszą wieczorną rozmową z moją starszą córką. Rozmawiałyśmy o przyjaźni, zaufaniu, lojalności. Uświadomiłam sobie, że w moim życiu miałam dwie ważne osoby, które określałam przyjaciółkami. Bo koleżanek mam całe tabuny i nie mam problemów z nawiązywaniem nowych znajomości i byciem lubianą. Ale mam duże opory i wewnętrzną blokadę przed zwierzaniem się z intymnych czy osobistych spraw.

Pierwszą przyjaźń zawiązałam jako mała dziewczynka, jeszcze w szkole podstawowej. Hania. Choć obie miałyśmy podobne usposobienia, osobowość, temperament, to ona była dziewczyną z tzw. dobrego domu. Nie mówię, że mój był zły, ale na pewno skrajnie różny - dużo biedniejszy, pozbawiony wyjątkowych atrakcji, borykający się z problemem alkoholowym ojca, troszkę jakby nieszczęśliwy. Hania miała wszystko, o czym ja mogłam tylko marzyć - jedynaczka, duże mieszkanie, pięknie wyposażone, eleganckie kosmetyki, śliczne ubranka, zakupy w Pewexie, lekcje fortepianu, zagraniczne wyjazdy itp., zawsze uśmiechnięta, wyjątkowo ładna, bardzo dobra uczennica. Ochy i achy. A jednak coś nas połączyło. Spędzałyśmy każdą wolną chwilę razem, razem się uczyłyśmy, plotkowałyśmy, zwierzałyśmy się sobie. Tak było do końca liceum, bo nawet w szkole średniej nadal byłyśmy w tej samej klasie. Ta przyjaźń, a przede wszystkim przebywanie w jej domu i w jej towarzystwie pokazało mi inny świat, inne życie. Np. to właśnie u niej w domu pierwszy raz piłam kawę w filiżance, a nie jak dotychczas w szklance. W moim domu filiżanki były, ale stanowiły dekorację na półce i nikt nawet ich nie ruszał. Gdy pewnego dnia zaproponowałam, żeby zacząć ich używać uznano to za fanaberię, swoiste dziwactwo. Kochałam rodziców i wiele im zawdzięczam, a szczególnie mamie. Ale to gdzie jestem obecnie i to jak żyje oraz co osiągnęłam to przede wszystkim efekt moich młodzieńczych marzeń o życiu jak u Hani. Po maturze ja wyjechałam na studia bardzo daleko, tutaj zostałam. Ona studiowała blisko, a po studiach wróciła do rodzinnego miasta. Spełniła swoje marzenie - jest lekarzem, ma rodzinę, piękny dom. Jest szczęśliwa. Rozłąka zrobiła swoje - nowe miejsca, nowi ludzie, nowe obowiązki. W czasie studiów, gdy jeździłam do domu czasami spotykałyśmy się. Potem każda podjęła pracę, założyła rodzinę i jakoś się naturalnie, po cichu i bez emocji rozeszło. Kontakt się urwał. Nasze mamy często się spotykają i rozmawiają ze sobą. Dlatego wiem co się u niej dzieje, a ona pewnie wie wszystko o mnie. Zajmuje ważne miejsce w moim sercu.

Na studiach, w akademiku, w sąsiedzkim pokoju mieszkała Monika - koleżanka z mojego roku. Szybko się zaprzyjaźniłyśmy. I znów sprzeczności, choć nie materialne, to na pewno charakterologiczne. Ona, choć dziewczyna ze smutnym życiorysem (porzucenie przez ojca, śmierć mamy na krótko przed maturą, dużo młodszy brat oddany pod opiekę ciotki) - to jednak przebojowa, zdeterminowana, realizująca cele, konkretna, zawsze na świeczniku,  błyskotliwa. Typowa gwiazda. Ja - cicha, spokojna, trochę zagubiona, nieśmiała, wycofana, wręcz zahukana dziewuszka z małego miasteczka. Ale coś nas przyciągnęło do siebie. To była swoista symbioza. Ona chyba miała potrzebę opiekowania się mną, a ja widocznie potrzebowałam takiego "promotora".  Ale razem żyło nam się świetnie. Nauczyła mnie sztuki makijażu, asystowała przy zakupach ciuchów, wyciągała na imprezy. Ale przede wszystkim była zawsze przy mnie, gdy była potrzebna - pomocna, cierpliwa, godna zaufania. Po studiach rozpoczęła ścieżkę naukową. Po dwóch latach, gdy powiększali kadrę pamiętała o mnie i zaproponowała szefowi moją osobę, ściągnęła mnie do miasta, w którym żyję już 16 lat i chyba pozostanę na zawsze. Pracowałyśmy razem przez 9 lat. Ona robiła karierę, pięła się do góry (doktorat, funkcja prodziekana), ale ja się tam męczyłam. Łączyło nas nie tylko życie zawodowe, ale też spędzałyśmy razem czas po pracy, z naszymi mężami, dziećmi, które były w tym samym wieku. Kilka lat temu zmieniłam miejsce pracy. Zresztą w tym samym czasie ona zaczęła swoją przygodę z Warszawą i wkrótce tam się z rodziną przeniosła. Dziś jest doktorem habilitowanym, pracuje w PAN-ie. Widujemy się rzadko, przy okazji, gdy jest w moim mieście u rodziny. W ciągu kilku lat spotkałyśmy się może dwa czy trzy razy. Wiem, ze jak przyjeżdża to na chwilę i ma mało czasu, zresztą przyznam szczerze, że ja nie zabiegam o te spotkania. Ona - elegancka, zadbana, ubrana w najlepsze marki, a ja czuję się przy niej jak biedna krewna, która wzbudza współczucie. Ale cieszę się z jej sukcesów, kibicuje jej gdy ma przed sobą jakieś kolejne wielkie wyzwania, trzymam kciuki. Jest dla mnie dowodem na siłę determinacji. Ona = chcieć to móc.

Obie te przyjaźnie, choć nie przetrwały (głównie z powodu rozłąki), wywarły duży wpływ na moje życie. Przy jednej nauczyłam się stawiać ambitne cele, dążyć do czegoś więcej niż mam, pragnąc lepszego życia niż to które posiadałam.
To dzięki Hani zapragnęłam osiągnąć więcej niż pozwalały mi naturalne, powiedzmy społeczne, możliwości, wejść na "życiowych schodach" przynajmniej o jeden stopień wyżej niż moi rodzice, nie poprzestawać w dążeniach na zwykłej codzienności, nie godzić się na bylejakość.
Monika przede wszystkim oduczyła mnie tzw. "ciągłego przepraszania za to że żyje". Przy niej zgubiłam gdzieś swoją niepewność, nieśmiałość. Ona nauczyła mnie, że dla siebie muszę być tak samo ważna jak inni, czasami postawić na swoim, bronić swoich interesów i spraw, walczyć do końca, nie poddawać się, wierzyć w sukces i robić swoje. Rozbudziła moje poczucie wartości.

Kończąc moją wczorajszą rozmowę z córką stwierdziłam, że obecnie to już mam tylko koleżanki.
- Teraz już się z nikim nie przyjaźnię - przyznałam.
- Teraz masz córkę - odpowiedziała M. Zrozumiałam - co miała na myśli.

Wiem, że moja przyjaźń z córką będzie należała do tych najbardziej trwałych. Tylko muszę poczekać, aż będzie nieco starsza, bo nie o wszystkim mogę obecnie z nią porozmawiać. Matka powinna być matką, a nie kumpelką, przynajmniej dopóki dziecko jest dzieckiem. Może dlatego tyle piszę....

niedziela, 4 października 2015

Niezdecydowanie

Za mną kolejny weekend. Odkrywam ze zdziwieniem, że coraz częściej odliczam czas od weekendu do weekendu. Ten miniony nie do końca był taki jak planowałam, jak bym chciała. Przede wszystkim dlatego, że miałam zbyt mało czasu dla siebie, no i dla ogrodu.
Jak pisałam wcześniej, w piątek podróż, straciłam ponad 2 godziny, w czasie których można było wiele rzeczy zrobić. Jednak nie do końca był to czas zmarnowany. Pogoda była piękna - typowa polska złota jesień. Ta podróż to była uczta dla mojego ducha. Z jednej strony karmiłam duszę pięknymi widokami, które mogłąm obserwować po drodze, przejażdżałam przez wioski ze ślicznymi, małymi domkami i ogródkami, przez lasy, pola, łąki. Z drugiej strony upajałam się piękną muzyką. Ostatnio bowiem miałam okazję nabyć dwie składanki największych przebojów muzyki klasycznej. A w drodze powrotnej, gdy zachodziło słońce, a nad łąkami unosiła się mgła, aż mi zapierało dech w piersi. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób w ogóle nie rozumie o czym ja mówię. Wiem, że tylko ktoś o podobnej wrażliwości jest w stanie pojąć, co ja czuję widząc takie pejzarze przyrodnicze.
Sobota upłynęła mi w większości w pracy. Taki zawód. W mojej instytucji ktoś musi pracować też w sobotę, niedzielę, a nawet w święta. A dziś znów wycieczka - córkę trzeba też było odebrać. Ale udało mi się odwiedzić też Castoramę, a dokładnie dział ogrodniczy. Wzbogaciłam się o kolejne wrzosy i dwie nowe sadzonki róz - Tom Tom i Kronenburg. Mam nadzieję, że to dobry czas na sadzenie. Szczerze mówiąc, to mialam ochotę na wszystkie dostępne gatunki, które tam były. Łącznie naliczyłam koło 10. Ale zachowałam rozsądek. W końcu muszę zostawić sobie coś do kupowania i sadzenia w następnych latach. A ogród przecież nie ma mega rozmiarów.
Popołudnie na działce. Nareszcieeeee! Cały tydzień tęsknię za choćby chwilą spędzoną w moim królestwie. Aż się boję, jak przetrwam zimę bez wizyt w ogrodzie.
W ten weekend wszyscy wokół skupili swoją uwagę na pewnym księdzu z Watykanu. A w moim życiu cicho, spokojnie, łagodnie. Dużo przemyśleń, refleksji. Delektowałam się piękną, słoneczną, jesienną pogodą.
Ostatnio wogóle dużo rozmyślam, o swoim życiu, o swoich potrzebach, pragnieniach, celach, marzeniach, planach. Próbuje ustalić - dokąd zmierzam?
I wbrew pozorom, to trudne pytanie dla czterdziestolatki, bo nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Jestem niezdecydowana.
Sama nie wiem czego chcę.
Często zmieniam zdanie.
Czasem sama siebie nie rozumiem.

piątek, 2 października 2015

Troski dnia codziennego

No i mam zmartwienie. Ale o tym później.
W mieszkaniu zimno ja jasna ... Dopóki programator pokazywał 18 stopni, było nawet znośnie. Broniłam się przez włączeniem ogrzewania, bo wiadomo że jak się ciałko przyzwyczai to już tak będzie musiało zostać. Wczoraj po powrocie z pracy 17 stopni, ale córka żartowała "Mamuś nie pękaj, przecież musimy oszczędzać". Jednak, gdy weszłam do łazienki i zobaczyłam parę z ust przy oddychaniu zrozumiałam, że czas rozpocząć grzanie. Tak więc od wczoraj tj. 1 października uważam sezon grzewczy za otwarty. Na razie ustawiłam tylko na 19 stopni i to na chwile rano - by łatwiej się wychodziło z łóżka oraz na 3 godz. wieczorem, gdy na dworze ciemno i szybko spada temperatura. Muszę przyznać, ze dzisiejsza pobudka była dużo przyjemniejsza. Znajomi w pracy mówią, że jeszcze nie grzeją, ze w domu u nich jest ciepło. No cóż, jak się ma ocieplone ściany....

Przedwczoraj wracam do domu, wchodzę do kamienicy a tu smród nie do zniesienia, taki typowy mocznik. Myślę sobie - czyżby ktoś nam "poświęcił" klatkę schodową. W mojej kamienicy kiedyś były toalety na półpiętrach wspólne dla dwóch mieszkań. Teraz wszyscy mają łazienki i toalety w domach więc z tych wspólnych nikt nie korzysta. Są pozamykane. Niestety komuś się chyba nudziło i wybiła szybę w jednych takich drzwiach. No i stąd prawdopodobnie ten smród. Dziś już było lepiej. Może administracja budynku się tym zajęła.

A moje dzisiejsze zmartwienie... Dziś rano przed swoimi lekcjami córka zadzwoniła do mnie z informacją, że potrzebowała czegoś z piwnicy i dlatego tam poszła. Niestety nie weszła, bo coś się stało z kłódką i nie można jej było otworzyć. A tak poza tym, to jakoś dziwnie tak wszystko wyglądało jakby ktoś tam coś majstrował. No to super! Od lipca nikt tam nie zaglądał. A w piwnicy mam rowery, dla każdego członka rodziny. Albo może miałam... Ale tak to jest jak wejście do kamienicy zawsze otwarte, bez domofonu, wejście do piwnicy także otwarte zawsze na oścież. I co z tego, ze ja zawsze zamykam, jak inni maja to w d... W pojedynkę wojny się nie wygra.

I co z tego, ze mieszanie duże, ładne, schludne, przyjemne, jak otoczenie trudne do zniesienia.

Po powrocie do domu sprawdzę co się dzieje w piwnicy. A potem czeka mnie wycieczka tam i z powrotem do miasta oddalonego o 70 km. Odwożę córkę na weekend. Hasło przewodnie - deuterokatechumenat. Dla wtajemniczonych oazowiczów wszystko jasne.