środa, 30 września 2015

Rozważań wiejsko - sielkich c.d.


Od paru dni dumam i dumam. Układam sobie wszystko w głowie. Porządkuje. Hierarchizuje. Modeluje przyszłość. A wszystko to po to, aby łatwiej zaakceptować to co mam, aby nie pędzić do czegoś nierealnego, a na pewno trudnego do zdobycia, aby przez to nie czuć się sfrustrowaną, niespełnioną, nieszczęśliwą. Bo dla mnie najważniejszy w życiu jest spokój ducha. Takie przysłowiowe pogodzenie się ze sobą. Często tak mam, że w sytuacjach kiedy coś nie idzie po mojej myśli sama sobie tłumaczę pewne rzeczy, przekonuję, argumentuję. W pewnym sensie można powiedzieć, że wmawiam sobie, że tak jak jest - to jest lepiej, że w sumie dobrze, że nie wyszło, że tamten pomysł to bez sensu był, że pewnie i tak bym żałowała. Przy takim gadaniu łatwiej akceptuję porażki czy niespełnienie.

Takie niespełnienie to mój pomysł z wiejskim życiem. Pomysł był na zamianę miasta na wieś. Tyle tych blogów różnych "wiejskich" czytam, te pochwały życia sielskiego, wiejskiego, spokojnego, zgodnie z porami dnia i roku, w zgodzie z naturą, etc. etc. I tak się zaczytałam, że moje odwieczne marzenie o domku na wsi zawładnęło mną jeszcze mocniej, przycisnęło wręcz do muru. I "... już byłam w ogródku, już witałam się z gąską ...". A jednak przyszło opamiętanie.

Moje życie to ciągła walka serca i rozumu. A że jestem już dojrzałą kobietą, mniemam że rozsądną i mądrą, to na pewne rzeczy i sprawy patrzę realnie. Choć nie wyłączam serca... I wierzę też w intuicję.
No to jak to jest z tym moim marzeniem o wiejskim życiu??? Ano jest. I tkwi w sercu mocno, głęboko. Nawet rozum je akceptuje.
Regularnie czytam kilka bogów o życiu kobiet na wsi. Jedna mieszka tam z rodziną, mężem i dziećmi, od ślubu, po studiach, ale nie pracuje zawodowo. Kolejna - to samo. Inna - też z rodziną i małymi dziećmi - pracuje w mieście, ale w innych nieco realiach, bo nie codziennie i nie 8 godzin albo więcej. Dwie inne przeniosły się na wieś w wieku, gdy dzieci były dorosłe, usamodzielnione już. Ale mają wspólną cechę. Każda z nich ma faceta w domu.

A jak jest u mnie?
Męża brak. Za to dzieci więcej niż średnia krajowa, bo troje, z czego najmłodsze w jeszcze szkole podstawowej. Codziennie pracuje do 16, dodatkowo 3 godziny w soboty, do wakacji przyszłego roku jeszcze mam dodatkowe dyżury, czasami popołudniu, czasami w weekendy, a z racji pełnionej dodatkowej funkcji społecznej jeszcze czasami odwiedzam kilku podopiecznych, przynajmniej raz w miesiącu.
Najmłodszą codziennie rano przed pracą odwożę do szkoły. Wszystkie dzieci mają jakieś dodatkowe zajęcia: oaza, sport, angielski, działalność charytatywna, kółka wszelkiej maści. Najmłodsza na szczęście po lekcjach wraca już do domu autobusem, a na kółka uczęszcza w szkole po lekcjach. Starsze dzieci do szkoły mają blisko. Ale zajęcia dodatkowe to konieczność przemieszczania się po mieście. Radzą sobie, są samodzielne. Ale czasami ich podwożę, czasami odbieram, o ile praca w danym dniu mi w tym nie przeszkadza. Logistycznie jest to wszystko u nas naprawdę dobrze zorganizowane, bo żyjąc w mieście, gdzie w ciągu kilku-kilkunastu minut docieram na miejsce, jest to wszystko możliwe do ogarnięcia.

Wyjazd na wieś? Patrząc realnie - przypuszczam, że jak wyjechałabym rano to pewnie wracałabym tam wieczorem. Dzieci mając np. dwugodzinną przerwę między zakończonymi lekcjami a dodatkowymi zajęciami nie wracałyby do domu, bo to by się nie opłacało, żeby wpaść tylko na chwilę. Więc tak naprawdę zmieniłoby się nam tylko miejsce zameldowania, bo życie nadal wiedlibyśmy typowo miejskie - tu jest praca, szkoły, treningi, znajomi, sklepy, lekarz itp. Jeśli to wszystko połączymy z wizją wysokiej raty kredytu okraszonej dużymi kosztami dojazdów do miasta, to okazuje się, że mogłoby to być smutne wiejskie życie. Bo czy jedna pensja, nawet powiększona o dodatkową pracę, uzupełniona alimentami (od blisko 8 lat niezmiennymi i poniżej średniej krajowej) daje gwarancję, że na to wszystko wystarczy??? A gdzie wydatki na dom, ogród, wakacje dla dzieci? W tych rozważaniach zwycięża rozum.

Wzięłam też pod uwagę inny aspekt tego pomysłu. Otóż, przenosząc się na wieś, będę tam obca, inna. I nie wyrobiłam sobie tego poglądu na podstawie pobieżnych spostrzeżeń. Pracuję z kilkoma osobami, które mieszkają na wsi. Niejedno słyszałam. Mam liczną rodzinę na wsi (w innym regionie Polski). Niejedno widziałam. Wysnuwam też wnioski z blogowych dywagacji na temat wiejskich relacji tubylec - osiedleniec. Oczywiście nie wszędzie jest źle, i na taką sytuację liczyłabym w swoim przypadku. Ale proza życia pokazuje różne rozwiązania. Choćby takie, że często ludzie wsi to ludzie mocno zapracowani, wiecznie zmęczeni, zaniedbani, narzekający na swój los. Chcieliby mieć lepiej, lżej, łatwiej. Ale czasami się nie da. I widok kogoś kto żyje sobie wygodnie z "miastowej" pensji wzbudza w nich w najlepszym przypadku politowanie, ale czasami wręcz pogardę, złość, oburzenie, zawiść. Oczywiście - na szczęście - nie wszyscy tak myślą. Młodsze pokolenia mają już w tej kwestii nowocześniejsze podejście. Ale wielokrotnie słyszałam już opowieści jak to obśmiano (oczywiście za plecami) przeflancowaną kobietę, zadbaną, ładnie ubraną, bo "się wystroiła" do sklepu, a już makijaż to wręcz przestępstwo. A jeszcze jak się uśmiecha i jest zadowolona życia, to niektórych krew zalewa. W każdej niemal wsi trafi się ktoś taki kto lubi głośno wyrażać swoje opinie o innych, najczęściej w progu kościoła, a jakże! Dlatego marzy mi się dom na uboczu wsi. Z dala od ludzkich spojrzeń, tak by nie kłuć nikogo w oczy, leżeniem na leżaku, czytaniem książki, piciem kawy na tarasie. Do takiego życia ciągnie serce. Ale rozum podpowiada, że przy obecnym trybie życia nie wystarczy mi czasu no to leżakowanie. Więc po co ta zmiana?

O co mi tak naprawdę chodzi? Zastanawiałam się nad tym intensywnie przez minione dwa dni. Chodzi mi o wiejskie życie, ciche, spokojne, z dala od ludzi, z psem, z kawałkiem ziemi, z kwiatami, brzózkami i jabłoniami, pomidorkami i czosnkiem, spiżarnią pełna własnych przetworów. Do tego ciągnie serce. A rozum mówi - będą też myszy i muchy, zimny dom po powrocie z pracy. No i pytanie czy ta zmiana będzie korzystna dla dzieci? Ja spełnię swoje marzenie, ale czy dla nich to będzie dobre rozwiązanie?
Krzywda na pewno im się nie stanie. Coś zyskają. Ale niestety na pewno też coś stracą. Chyba przede wszystkim życie towarzyskie. Znam swoje dzieciaki dobrze i wiem, że dla nich to ważne. U nas w domu ciągły ruch. Ktoś wpada na chwilę, ktoś przychodzi na dłużej. Nie przeszkadza mi to. Lubię młodzież. I cieszę się, że im tak jest dobrze.
Dla mnie życie towarzyskie nie ma wielkiego znaczenia. Nawet mieszkając w mieście rzadko gdziekolwiek wychodzę i bywam na salonach. Lubię być sama. Po wielogodzinnym zamieszkaniu w pracy chętnie przyjmuję do swojego życia ciszę. Jeśli wychodzę z domu to na spacer do lasu, na działkę, czyli znów tam gdzie jestem sama, w ciszy. Serce ciągnie do azylu, sacrum, oazy, świątyni dumania, spokoju, ciszy, samotności. Rozum mówi - znajdź kompromis.

Czyż kompromisem nie będzie moja działka? Tam jestem szczęśliwa, mam to czego potrzebuje moja dusza, a w swoim mieszkaniu mam to czego potrzebuje moje ciało. Więc może na razie poprzestanę na nowościach i zmianach w moim życiu?  Może finito, stałość, constans?  Może powinnam pomyśleć o przeflancowaniu na wieś, gdy dzieci wyfruną z gniazdka?

poniedziałek, 28 września 2015

Nowe pomysły

Za nami cudowny weekend. Było dużo wolnego i piękna pogoda. Tym bardziej więc doceniam to, gdy teraz patrzę przez okno i widzę czarne chmury i powoli rozkręcający się deszcz. Będzie na pewno mokro i możliwe, że zimno. Już od paru dni obserwuję, coraz niższą temperaturę w domu wieczorami. Wzbraniam się przez włączeniem ogrzewania. Wczoraj programator pokazał 18.75. Ale o dziwno było znośnie. Pewnie to zasługa ciepłego słonecznego dnia i weekendu.

No właśnie a'propos weekendu. W piątek po pracy zajrzałam na chwilę na działkę. Zerwałam resztę jabłek, bo coraz mocniej spadały, a ponadto wiele z nich gniło mi już na drzewie, zarażając inne, sąsiednie.
W sobotę było cudownie: ciepło, słonecznie, lekki wietrzyk. Zorganizowałam grilla na działce, tak na pożegnanie lata. W końcu kalendarzowa jesień zaczęła się przecież dopiero parę dni temu. Pomyślałam, że być może to ostatnie nasze grillowanie w tym roku. W międzyczasie pieliłam, kosiłam, grabiłam, sprzątnęłam nieco altankę, zebrałam sporo jeżyn. Spędziłam na świeżym powietrzu 4 godziny. I tego właśnie mi było potrzeba. Myślę, że tego potrzeba wszystkim, którzy pracują po 8 godzin dziennie w budynku, a resztę dnia spędzają w domu. Wróciłam przyjemnie zmęczona i nawet senna. Szybki prysznic i wieczór w łóżku z książką. Za to w niedzielę relaks. Wypad nad morze dobrze nam zrobił, spacer po plaży, wędzona rybka, szum morza, dużo słońca, mało wiatru, było cudownie.

Ale weekend to też czas refleksji i przemyśleń. A wszystko za sprawą pewnego przypadkowego odkrycia. O tym, że marzy mi się domek, najlepiej z dala od wszystkiego i wśród dużej ilości zieleni, wiadomo było nie od dziś. Jakoś tak dotychczas utożsamiałam to marzenie z wiejskim domkiem. Ale nic konkretnego w tym celu nie poczyniłam. Aż do czwartku, gdy ze zwykłej ciekawości i kaprysu kliknęłam w otodom i wystukałam domy na sprzedaż w promieniu 20 km od mojego miasta. Oczywiście, przy weryfikacji ofert, głównym kryterium była cena. Oczywiście jak najniższa. Byle się nadawał do zamieszkania i miał spory kawałek ziemi. Dwie oferty "wpadły mi w oko". Jedna (choć domek pod względem bryły idealnie zgrany z moimi marzeniami) od razu się wykluczyła, bo do sprzedaży było 2/3 domu, a więc to oznaczałoby, że mieszkałabym w tym domu z kimś jeszcze. Mimo, że jestem układna, towarzyska, sympatyczna i zawsze ze wszystkimi dobrze się dogaduje, to jednak taka opcja odpada.

Druga oferta miała mniej atrakcyjny dom, ale za to pod lasem. Wow, bingo, super, pomyślałam. Już widziałam te kolory w moim przydomowym ogródku. Ale po euforii stopniowo umysł zaczął opanowywać rozsądek.

Zrobiłam bilans. Wkład własny - 0. Oszczędności - 0. Inna nieruchomość do spieniężenia - 0. Kredyt
- obecny. W dodatku wcale nie mały, bo wyremontowanie obecnego 80-metrowego mieszkania nie było tanie.
Obecne mieszkanie nie jest moją własnością, bo to przydział z miasta. Szansa na wykupienie pojawi się być może za dwa - trzy lata, o ile do tego czasu nie zmienią się przepisy. A nawet po wykupieniu też nie można od razu sprzedać. No i trochę się zaczęło komplikować.

Kolejny pomysł? Dobrać kredytu do tego co mam pod hipotekę kupowanego domu. Tylko co wtedy z obecnym mieszkaniem? Domu, kredytu i mieszkania nie dam rady utrzymać jednocześnie. Zrezygnować z mieszkania i tak po prostu oddać też szkoda, bo wpakowałam w nie sporo kasy i nikt mi tego nie odda. W dodatku tę inwestycję w mieszkanie czuję nadal, bo ten kredyt to właśnie na remont był wzięty. Tak źle i tak niedobrze.  

Pomimo wątpliwości w niedzielny poranek wsiadłam w auto pojechałam do owej wsi zobaczyć jak to jest daleko i co to za dom. Nie ukrywam, że mijałam po drodze piękne okolice, a widoki lasów, łąk i pół zapierały dech w piersiach,. Przystanęłam raz nawet na poboczu, żeby nacieszyć oczy takim widokiem. Wieś z domem też fajna. Co prawda typowe zadupie i tzw. koniec świata, ale jak dla mnie może być. Standard życia mieszkańców bardzo zróżnicowany. Od bogatych wypasionych domów, nowocześnie wyposażonych gospodarstw, po biedne malutkie kurczące i sypiące się chałupki. Domku z oferty niestety nie znalazłam, a wstydziłam się zagadywać tubylców. Jedno więc jest pewne dom na pewno przy głównej drodze nie leży, ani też z brzegu żadnej bocznej odnogi. Czyli jest gdzieś w oddali od wsi, prawdopodobnie z dojazdem droga gruntową, albo i polną. Przeraziło mnie to na myśl o zimie i obfitych opadach śniegu oraz na myśl o wiosennych roztopach i błocie. A to co wprawiło mnie zupełne załamanie i zniechęcenie do pomysłu to czas dojazdu - ok. 30 min. Wieś niby w linii prostej oddalona jest od mojego miasta o ok. kilkanaście km, ale dojechać można tylko drogą dookoła, przez inne wioski, co dało w efekcie prawie 30 km. Przy codziennych dojazdach do i z pracy, to niestety za dużo.

Wróciłam podłamana, z przeświadczeniem, że nie mam szans na realizację marzeń. Lepsze technicznie i lokalizacyjnie położone domy przekraczają moje możliwości finansowe. Nawet jeśli jakikolwiek bank da mi duży kredyt to rata mnie zabije, bo umrę z głodu albo z zimna, bo już na opał i jedzenie może nie wystarczyć.

Zaczęłam więc intensywnie rozmyślać nad tym o co mi właściwie z tym domem chodzi. Chodzi o to, że dla mnie ważniejsze jest miejsce, w którym mieszkam od samego domu. Wszystko zaczęło się od przypadkowej propozycji zakupu cebulek krokusów na moją działkę. Już prawie je miałam, już leżały w zakupowym koszyku i... odłożyłam na miejsce, na półkę. No bo po co mam sadzić kwiaty, które kwitną pod koniec zimy?? A kto w lutym czy na początku marca jeździ na działkę, gdy wszędzie jeszcze ziemia zmarznięta?? Więc co z tego, że posadzę śliczne kolorowe kwiatki skoro nie będę miała okazji na nie popatrzeć. Co innego gdybym mieszkała w takim ogrodzie i mogła patrzeć na nie codziennie, choćby przez okno czy wracając z pracy. Czyli chodzi o ogród.

Zapytałam więc siebie: po co mi dom? Dom przecież jest do mieszkania. No ale ja w sumie mam gdzie mieszkać. Centrum miasta to wygoda. Jednak drażni mnie ciągły ruch uliczny, brak zieleni w najbliższym otoczeniu, stukający współlokatorzy, przekrzykujący się na podwórku sąsiedzi, tudzież inni mieszkańcy mojej ulicy. Od czasu do czasu potrzebuje nabrać dystansu, wyciszyć się, usłyszeć własne myśli, pobyć w miejscu gdzie nie ma, choć przez chwilę, żadnych dźwięków. Gdy jestem na działce jestem w zupełnie innym świecie. Samochodów i hałasu ulicznego brak, czasami wręcz nawet ludzi brak, bo w niektóre dni o poranku i późnym wieczorem nikogo tam nie było. Za to pod dostatkiem ciszy, motylków, ptaków, słońca i kilkaset metrów zieloności.

A gdyby tak połączyć życie w mieście, gdy pracuję, z weekendowymi i urlopowymi wypadami na łono natury?  I wpadł mi do głowy pomysł.
Regulamin ROD pozwala na postawienie domku o maksymalnej powierzchni do 35 m2. A to już mała kawalerka. Wystarczy podciągnąć wodę, podłączyć prąd, zrobić toaletę, wstawić kominek lub kozę i może być nawet fajnie. Niestety taka inwestycja zabierze kawałek czegoś dla mnie najcenniejszego czyli ogrodu. Ale w sumie domek może być przecież mniejszy. To teraz pozostaje mi zgromadzić fundusze, znaleźć projekt, zacząć działać. Nie mam pojęcia jak się do tego zabrać. To teren, w którym nie mam żadnej orientacji, nawet z kompasem, ha ha ha. Ale jestem pełna optymizmu. Przede wszystkim dlatego, że wydaje mi się że taką inwestycję można realizować partiami. Jest gotówka - fundamenty. Kolejna kasa - ściany. Znów przypływ gotówki - wykończenie. Może moja nieznajomość tej branży pozwala mi naiwnie wierzyć, że to się uda??? Ale co tam, chwilo trwaj !!!

czwartek, 24 września 2015

Mea culpa

Mam nadwagę. Wiem to, a i tak nic z tym nie robię. Wiem, że to niezdrowe, że obciąża kręgosłup, stawy, szkodzi narządom wewnętrznym etc, etc...
Kombinuje jak uwolnić się od poczucia winy. W wakacje moje kombinatorstwo posunęło się na tyle daleko, że próbowałam zwalić winę na tarczycę. Otóż, wiem, że nadczynność lub niedoczynność sprzyja tyciu i uznałam, że pewnie mam z tym problem i dlatego tak bardzo się powiększyłam w ostatnich dwóch latach. Moja desperacja pchnęła mnie nawet do wykonania badań w kierunku poziomu hormonów tarczycy. Wynik? Wszystko w normie tj. to i inne parametry również. W sumie ulga. Jestem zdrowa. Wyniki podręcznikowe wręcz.
Czyli mój tłuszczyk to moja wina, mea culpa. Cóż poradzić, kiedy jestem uzależniona od słodyczy. W końcu jakieś nałogi trzeba mieć. Nie piję, nie palę, nie... innych rzeczy. To chociaż sobie cukiereczka, ciastko, ciasteczko, ciacho, ciastunio, .....

Wniosek? Nie jestem doskonała. Mam słabą wolę. Obiecuje sobie, że nie będę jeść słodyczy a jem.  Obiecuje sobie, że rano wstanę wcześniej, a jednak wyskakuje z łóżka na ostatnią chwilę.Może powinnam te obietnice złożyć komuś innemu niż sobie? Bo co jak co, ale jak komuś coś obiecam to zawsze dotrzymuje słowa.

A takie upiekłam w poniedziałek, z malinami i jeżynami, z bezą. Tzw. kruszon albo skubaniec.
Fajne zdjęcie, dlatego pokazuje. Wczoraj rano już nie było....

Mniam......

wtorek, 22 września 2015

Samotne macierzyństwo

Dziś dzień z kategorii tych, jakich nie lubię. W pracy od 8.00 do 22.00. Uff, dam rade, ale to samo w czwartek. Chwilowo teraz mam parę minut dla siebie, które mogę wykorzystać na pisanie.

Wczoraj po długiej przerwie ubrałam w pracy szpilki. Generalnie większość mojego dorosłego życia spędziłam na wysokich obcasach. Jestem niska (niecałe 160 cm). Ostatnio jednak przybrałam sporo na wadze, już nie jestem filigranowa i wielogodzinne chodzenie na wysokich obcasach jest dla mnie nieco męczące, szczególnie latem. Latem, w okresie wakacyjnym biegam w płaskich sandałkach, klapeczkach, trampeczkach, czasami zakładam buty na koturnach. Gdy skończyły się ciepłe dni płynnie przeszłam od sandałków do balerinek, czyli nadal płasko. A wczoraj porządkowałam swoją szafkę w pracy i... zobaczyłam je. Stały w kącie, zapomniane, nieco przykurzone. Wyjęłam, przetarłam, założyłam niby na próbę, na chwilę i tak już zostałam do końca dnia pracy. I muszę przyznać, że nie ma nic bardziej kobiecego niż szpilki. Noga od razu dłuższa, stopa smuklejsza, krok elegantszy. Cud, miód, malina.

Wczoraj miałam typowe mamuśkowe popołudnie. Do 16.00 praca. Powrót do domu zaraz po podstawowej pracy, żadnych dodatkowych godzin, dorabiania, zaległych robót. Szybko zamieniałam służbowe ubranko na luzackie, zjadłam jakieś resztki niedzielnego obiadu i wspólnie ze starszą córką pojechałyśmy kupić jakieś produkty, którymi można wypełnić lodówkę i kuchenne szafki, bo jak tam jest pusto, to jakieś takie przygnębienie mnie zawsze ogarnia. Potem posiedziałyśmy we trzy (plus jeszcze ta młodsza) w kuchni, pogadałyśmy o szkole i takich tam innych, babskich i dziewczyńskich, sprawach. W tzw. międzyczasie pozamiatałam mieszkanie, wstawiłam pranie, ugotowałam cały gar zupy dla dzieci na dziś, żeby miały coś na obiad, gdy ja mam cały dzień w pracy. Zawiozłam syna na trening, upiekłam ciasto, odebrałam z treningu, a przed zaśnięciem znalazłam jeszcze siły, by przyciąć i obrzucić nowe zazdrostki do kuchni. I wcale nie czułam zmęczenia, ani nie miałam ochoty narzekać. Może nie jest to wyczyn na miarę osiągnięć olimpijskich, ale znam kobiety, które nie pracując zawodowo robią mniej w ciągu całego dnia, a i tak wiecznie narzekają jakie to są mocno zarobione.
Czasami sama się zastanawiam jak udaje mi się nad tym wszystkim jeszcze panować. I chyba nie tylko ja się nad tym zastanawiam, bo jakiś czas temu jeden ze współpracujących ze mną panów (trudno mi go nazwać kolegą, bo jest w wieku mojej mamy) zapytał mnie właśnie: jak ja godzę tak dużą ilość pracy zawodowej z obowiązkami domowymi. No cóż, lekko nie jest, ale zapewniam że jest to możliwe. Dużo pracuję, ale w żadnym wypadku nie zaniedbuje przez to domu i dzieci. Z pewnością mam mniej bogate życie towarzyskie, ale to nie znaczy, że nie mam żadnego. No i na pewno nie jestem na bieżąco w serialach. Ba! o niektórych nawet nie wiem że takie istnieją.
Zapewniam jednak, że w mieszkaniu mam porządek, dzieci są zdrowe, nakarmione, czyste, ładnie ubrane, dobrze się uczą. I nie są to dzieciaki w stylu ciamajd, płaczków, zarozumialców, albo takich co to pół życia spędzają nad podręcznikami. Moje dzieciaki są wesołe, asertywne, energiczne, żywiołowe, spontaniczne, szalone, bardzo towarzyskie i lubiane przez rówieśników, a przy tym rozsądne i poukładane, wiedzą jak się zachować w każdej sytuacji, co i kiedy można albo należy zrobić lub powiedzieć.
Od czasu, gdy zostałam sama z dziećmi, musiałam przejąć pewne męskie cechy, stałam się ojcem i matką w jednym. Nauczyłam się być wymagającą, konsekwentną, surowszą. Ale kocham je nadal tak samo mocno, nadal jestem jak każda mama - czuła, troskliwa, opiekuńcza, uważna, pełna poświęcenia. I dlatego wkurza mnie, gdy czytając różne opinie "mądrych" na temat moich podopiecznych stykam się bardzo często ze stwierdzeniem, że demoralizacja dziecka pośrednio wynikła z samotnego macierzyństwa matki, braku ojca w domu. Ja wychowuję dzieci sama, ale to nie przełożyło się na ich "zepsucie". Może jestem wyjątkiem??
Moje dzieci wychowują się bez ojca od 8 lat, nawet rzadko go widują, bo wyprowadził się do innego miasta, oddalonego od naszego o setki km. Ojcostwo mojego Ex od jakiegoś czasu ogranicza się do płacenia alimentów, sporadycznych rozmów telefonicznych z dziećmi i spotkań z nimi raz na pół roku. Żal mi tych dzieci czasem. Teraz, gdy są już duże, a dwoje prawie dorosłych, twierdzą, że się już do tego przyzwyczaiły, ale czuję że tak naprawdę one maja chyba żal, czują się zepchnięte na dalszy plan. Ale niestety tak czasami jest, gdy rodzic mieszka daleko, a zwłaszcza gdy pojawia się nowa rodzina. Szkoda, że moje dzieci musiały osobiście się o tym przekonać.    

niedziela, 20 września 2015

Hortiterapia

W nawiązaniu do ostatniego mojego posta, w którym pisałam o zmianie mojego nastawienia do pracy zawodowej i dzikiej potrzebie częstego, a najlepiej ciągłego, przebywania w ogrodzie - muszę dokończyć ten wątek. Otóż to wszystko zapewne przez lecznicze działanie ogrodu na dusze człowieka. Przyznam szczerze, że w te wakacje za sprawą bloga jo-landii pierwszy raz w życiu zetknęłam się z hortiterapią i w pełni się zgadzam z tymi poglądami.

Otóż, zgodnie z ideą hortiterapii, w dużym uproszczeniu - ogród leczy. I ja na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że to działa, choć przyznam, że akurat nie jestem osobą, która potrzebowała jakiejkolwiek terapii. A przynajmniej tak mi się wydaje...

Niemniej jednak przyznaje, że czas spędzony w ogrodzie uszczęśliwia!!! I oto w hortiterapii chodzi. Kto chce może pracować, kto nie chce, nie lubi lub nie ma na to siły może po prostu tylko tam spędzać czas. Obcowanie z roślinami, kwiatami, kolorami, itp ma zbawienny wpływ na duszę. Wydzielają się endorfiny, czyli hormony szczęścia.

Ja uwielbiam grzebać w ziemi; sianie, sadzenie, przesadzanie, pielenie, wszystko to wciąga mnie tak bardzo, że tracę poczucie czasu. Wychodząc z domu planuję spędzić w ogrodzie 2 godzinki, a w rzeczywistości znikam na 3 albo i dłużej. A i tak wychodzę niezadowolona, bo nie zrobiłam wszystkiego co zaplanowałam. Może mam problem z planowaniem? Oj, chyba tak. Jestem bowiem niecierpliwa i wszystko chcę mieć już, od razu.

Wczorajszy dzień był piękny. Jak tylko wychodziłam ze szkoły, od razu wiedziałam, że popołudnie będzie należeć do ogrodu. Mieczyki niestety kończą kwitnienie. Ale nadal kwitną floksy i rudbekie. Azalie się przyjęły. Hortensje kwitną i puszczają nowe pędy. Znów kwietnie róża. Posadziłam wrzosy. Jest pięknie. 

Edytuje, by dodać zdjęcia.











"uratowane" przeze mnie sadzonki funkii
zakwitła truskawka

borówka już w jesiennych barwach
a jeżyny jeszcze długo będę zbierać, tylko co z nich robić?


piątek, 18 września 2015

Podejście do pracy zawodowej

Mam wrażenie, że ten rok jest jakiś przełomowy w moim nastawieniu do życia zawodowego. Odkąd skończyłam studia cały czas pracuje, ale co kilka lat zmieniała się moja sytuacja zawodowa. Najpierw przez dziewięć lat miałam komfort w pracy - pomimo całego etatu - tylko 2-3 razy w tygodniu po parę godzin plus czasami weekendy.


Potem, 8 lat temu, zmieniłam pracę na lepiej płatną, ale niestety 40-godzinną tygodniowo. Zmiana pracy (niewiele później) zbiegła się w czasie z moimi zmianami w życiu osobistym i wtedy wpadłam w pracoholizm. Odkryłam bowiem, że lekarstwem na zmartwienia, udręki, natrętne, uporczywe, smutne myśli jest posiadanie ciągłego zajęcia, które rozprasza myślenie, wspomnienia, etc. Zostawałam więc w pracy po godzinach, po paru latach zaczęłam brać stopniowo dodatkowe godziny, zwiększając stopniowo swój wymiar zatrudnienia, co w skali 4-5 lat powiększyło mój jeden etat do dwóch, a właściwie 2,25, bo jeszcze mam dodatkowe zajęcie o nienormowanym czasie i trudne do wyliczenia w skali wymiaru etatu. Jak do tego dołożyć jeszcze opiekę nad trójką dzieci, obowiązki domowe to w rzeczywistości na myślenie i użalanie się nad sobą nie było już czasu, a wieczorami padałam ze zmęczenia, gotowa zasnąć prawie na stojąco. Mój najdłuższy urlop w ciągu poprzednich 7 lat pracy trwał 10 dni, a i tak zawsze pozostawałam pod telefonem, gotowa (o ile byłam na miejscu) w razie potrzeby podjechać na chwilę, ratując w kryzysowej sytuacji.


Z upływem czasu mój stan ducha stopniowo się poprawiał, ale przyzwyczajenie do ciągłej aktywności pozostało. Do pieniędzy też się przyzwyczaiłam, a raczej (szczerze mówiąc) moje dzieci. Jednak praca dawała mi satysfakcję, spełnienie, poczucie ważności i bycie potrzebnym, czasami wręcz niezastąpionym, więc trwałam w tym nadal. Aż do tego roku.


Ten rok okazał się przełomowy. Jak wcześniej pisałam cierpię na uporczywe natrętne marzenie o życiu w stałym kontakcie z przyrodą, ogród, łąka, pole, las, cokolwiek, byle nie miasto, ulice, gwar itp. Skoro miejsca zamieszkania nie mogę zmienić (mam nadzieję, że tylko na razie!) to znalazłam kawałek ziemi, który od tegorocznej wiosny raduje moje oczy, umysł, serce, duszę.


I nagle zwrot w moim życiu. Już nie chcę siedzieć dłużej w pracy. O ile nie jest to podyktowane rzeczywiście wyjątkową i konieczną sytuacją, to nie zostaje dłużej niż muszę, ba!!, nawet łapię się na tym, że w ciągu dnia zerkam na zegarek sprawdzając ile jeszcze mi zostało do końca. W tym roku latem byłam 3 tygodnie ciurkiem na urlopie!!! Wszyscy w pracy to zauważyli i szeroko komentowali. Każdą wolną chwilę spędzam na działce. Walczę o każdy kwadrans, który kiedyś z radością poświęcałam swojej ulubionej pracy. Od września trochę zredukowano mi część etatu i nawet mnie to nie zmartwiło. Chyba nadszedł czas by trochę przystopować.

Oby mi to nie przeszło. Dobrze mi tak.

środa, 16 września 2015

Życiowe zawirowania

Tak sobie czytam te Wasze blogi i myślę sobie - piękne macie życie.
Nie, nie narzekam, ja nie z takich. Potrafię doceniać to co mam, bo życie mnie chwilami nie rozpieszczało, a nawet powiedziałabym, że mi dokopało. Ale ja jestem z gatunku tych, co nie biadolą i narzekają. Ja "zadaniowa" jestem. Jest problem to trzeba rękawy zakasać i działać. Problemy są po to by je pokonywać. Problemy są po to by nas hartować, by ubogacać, rozwijać, zmuszać do poszukiwania rozwiązań, a więc bycia kreatywnymi. To oczywiście moja teoria i liczę się z tym, że nie każdy musi się z nią zgadzać. I ta moja filozofia nie oznacza też tego, że ja proszę się o problemy. Oczywiście, że najlepiej jak ich nie ma. Jak wszystko się dobrze układa, idzie przysłowiowo "jak po maśle". Ale każdy z nas wie, że tak się nie zdarza. No przynajmniej nie zawsze. Ale pewnie to już tak jest skonstruowane, że raz jest lepiej, a raz gorzej. Może właśnie po to, by docenić to "lepiej"? To tak jak burza i słońce, jak noc i dzień, czerń i biel, zima i lato...  No bo dlaczego zachwycamy się piękną pogodą? Bo wiemy, że tak nie jest zawsze i cieszymy się gdy słoneczko świeci, ptaszki śpiewają, motylki fruwają i takie tam...
Jejku, ale przecież ja nie o tym dziś pisać chciałam. A o czym chciałam? O upodobaniach chyba. Bo tak to by można określić. Co mi się podoba, co lubię, za czym tęsknię, o czym marzę. Oj gdyby tak o tym wszystkim napisać to książka by pewnie powstała. Więc dziś tylko fragment tej układanki.
Z rzeczy materialnych lubię wszystko co stare. Stare domy, meble, tkaniny, porcelanę, dodatki wnętrzarskie itp.
Jeśli chodzi o miejsce zamieszkania, to częściowo się moje marzenie spełniło. Niby nie mam starej, wiejskiej chatki, gdzieś pod lasem, o jakiej marzę od lat, ale miejsce jest stare. Mieszkam w kamienicy. Nie wiem ile dokładnie ma lat, ale wiem że jest już pod opieką konserwatora zabytków i w sprawie remontu mojego mieszkania musiałam tam uzyskać stosowne zgody i akceptacje. Wiem, że zbudowali ją przed wojną Niemcy, którzy tutaj na Pomorzu wówczas byli przecież "u siebie". Kamienica ma dwa pietra, co łącznie z parterem daje trzy poziomy plus poddasze. Na każdym piętrze są dwa mieszkania. Posiada też boczną oficynę z osobną klatką schodową i malutkimi kawalerkami. Przy moim remoncie, w związku z dokonywanymi małymi przeróbkami, potrzebny był projekt budowlany, który robiła mi pewna Pani Ewa - architekt, która była właśnie pracownicą owego wspomnianego konserwatorium. Od niej właśnie dowiedziałam się, że kiedyś na każdej kondygnacji było jedno duże mieszkanie, do którego prowadziło jedno główne "oficjalne" wejście od frontu oraz było też drugie boczne wejście do mieszkania z tej oficyny. Mieszkająca tam rodzina miała do dyspozycji ponad 160 m2, posiadała też służbę, która mieszkała w osobnych pokoikach właśnie w tej bocznej oficynie, a do mieszkania "Państwa" wchodziła przez kuchnię przez to boczne wejście z oficyny. Po II wojnie światowej, ze znanych nam z historii przyczyn, Niemcy opuścili te tereny, a kamienice poszły "do podziału". W przypadku mojej każde mieszkanie zostało podzielone na dwa mniejsze po ok. 80 m2, co i tak było ponoć bardzo łaskawe, bo Pani Ewa powiedziała, że jest kilka kamienic w moim mieście o podobnym układzie i wielkości i tam mieszkania zostały podzielone na 3 części. Tak więc od września 2011 roku, od 4 lat mam przyjemność żyć w takim miejscu, można by powiedzieć - trochę już historycznym.
Przez wiele lat kamienice w moim mieście, mieszczące się w centrum, to było gniazdo marginesu i patologii. I tacy ludzie mieszkali poprzednio w moim, obecnie ślicznym, mieszkaniu. Często nawet się mówiło, że tutaj to strach po zmierzchu wychodzić z domu. Dzielnica ta przez wiele lat przedstawiała przysłowiowy obraz nędzy i rozpaczy. Odrapane tynki, brudne, śmierdzące klatki schodowe, zaśmiecone podwórka, pijani mieszkańcy w bramach i na ławkach, dzieci biegające po ulicach, bo tu nie ma placów zabaw. Taki obrazek sprzed lat większość ma przed oczami. W kamienicach toalety często były wspólne na klatce schodowej, trzeba było palić w piecach, a wodę podgrzewać samodzielnie. Jeśli ludzie mieli wybór - to nie chcieli tu mieszkać. W PRL młodzi i wykształceni "walczyli" o nowe mieszkania na nowopowstających osiedlach, zazwyczaj na obrzeżach miasta, z łazienką i toaletą, bieżąca ciepłą wodą i centralnym ogrzewaniem.
Teraz to już przeszłość. Dziś kamienice przeżywają swój "renesans". Piękne i wyremontowane są łakomym kąskiem, zwłaszcza, że zlokalizowane są w samym centrum miasta, gdzie wszędzie jest blisko.
Jednak w moim przypadku na początku nie było tak pięknie. Zastałam to mieszkanie w stanie totalnej ruiny. Mój remont trwał pół roku i w zasadzie poza cegłą to wszystko już tam jest nowe: okna, drzwi, tynki, wszystkie instalacje, armatura. Nawet ogrzewanie musiałam całe zrobić od podstaw, bo jest odgórne zalecenie, że w centrum odchodzi się od ogrzewania paliwem stałym na rzecz alternatywnego, czyli elektrycznego lub gazowego, aby ograniczyć emisje zanieczyszczeń. Musiałam więc rozebrać piece.
A oto parę zdjęć stanu jaki zastałam w dniu, w którym dostałam klucze.
Wybierając zdjęcia celowo pominęłam te najbardziej drastyczne, oszczędzając Wam widoku stanu podłóg, okien, tynków i detali w łazience.
Mieszkanie wyjściowo w oryginalnym układzie miało dwa duże pokoje (każdy sporo ponad 20m), dużą kuchnię (również ponad 20 m) i łazienkę z przedsionkiem. Jest to duże i wysokie mieszkanie przejściowe. Do mieszkania prowadziły drzwi główne bezpośrednio do jednego z pokoi, z tego pokoju przechodziło się w jedną stronę do drugiego pokoju oraz w drugą stronę do kuchni, a dalej przez nią do łazienki przez mały przedsionek, gdzie było drugie wejście do mieszkania z bocznej klatki schodowej. Poprzednicy w kuchni, korzystając z tego że są tam dwa okna, wydzielili mały pokoik, który został zrobiony z jakiś płyt czy czegoś w tym rodzaju, przez co zmniejszyli kuchnię. Stan techniczny tej konstrukcji pozostawiał wiele do życzenia. 
Po remoncie jest zupełnie inaczej. Całkiem ładnie wyszło. Oczywiście podstawowego układu mieszkania nie dało się zmienić, co podyktowane jest ścianami nośnymi i rozkładem okien. Ale trochę pozmieniałam. W moim układzie podzieliłam jedn pokój na dwa mniejsze dla dzieci, przy drzwiach wejściowych postawiłam ściankę przez co oddzieliłam wejście do reszty pokoju, zlikwidowałam "pokoik" w kuchni oraz zlikwidowałam boczne wejście (zamurowałam) a o przedsionek powiększyłam łazienkę.
A oto migawki z remontu.

wejście do mieszkania - widok od strony klatki schodowej, a poniżej od strony mieszkania z widoczną po lewej stronie dobudowaną ścianką 


kuchnia, już bez dzielącej ją ścianki a poniżej "fartuch" w kuchni
pokój główny i widok z niego na kuchnię a dalej na łazienkę
tutaj ten sam widok na kuchnie i łazienkę ale już z ościeżnicami
na końcu widać piec gazowy który zawisł na ścianie po zamurowaniu wejścia bocznego do mieszkania
jeden z pokoi już po podzieleniu na dwie sypialnie dla dzieci
Ciężko szedł nam ten remont. Była zima, w mieszkaniu nie było ogrzewania, tynki nie schły, przeprowadzka się przesuwała w czasie. W końcu załatwiliśmy specjalne dmuchawy i jakoś poszło dalej. Oczywiście miałam ekipę, ale materiały i wszystkie inne sprawy związane z remontem załatwiałam sama, pracując przy tym jednocześnie na 2 etaty. Wszyscy mówili, że bez chłopa w życiu to ciężko jest. A już z remontem to w ogóle... Tak, jest ciężko. Ale to nie znaczy, że wszystko od razu staje się niemożliwe. Mnie się udało. I dlatego podwójnie mnie cieszy to co mam. Raz, że z rudery zrobiłam pałac, a dwa, że udało mi się tego dokonać w pojedynkę. Że pokazałam, że jednak można.... 

Czasami rozwód czy też owdowienie wprawiają kobiety w przerażenie. I ze mną też tak było. Pojawiają się lęki i obawy, jak sobie w życiu poradzę? Nagle wpadamy na tzw. głęboką wodę. Ta głęboka woda to życie i problemy, z którymi łatwiej daje się radę we dwoje. Bardzo często nie umiemy wtedy pływać w tej wodzie. Albo tak tylko nam się wydaje. Niektóre kobiety w takiej sytuacji, powiem metaforycznie,  topią się, idą na dno, potrzebują ratownika (np. może to być nowy facet). Inne, odkrywają nagle że jednak potrafią pływać, a jeszcze inne bardzo szybko się tego uczą. W moim przypadku okazało się, że jednak umiem pływać. Tylko przez wiele lat małżeństwa nigdy ta umiejętność nie była mi potrzebna i dlatego nie miałam okazji by się o tym przekonać. Nagle okazało się, że potrafię więcej niż mi się wydawało, że potrafię udźwignąć więcej niż przypuszczałam, i że mam w sobie tyle siły o jaką nigdy wcześniej bym siebie nie podejrzewała.....
Aczkolwiek rozwodów nie pochwalam i do nich nie zachęcam. Małżeństwo i rodzina jest dla mnie święta. I ponad wszystko cenię i szanuję ludzi którzy są razem i wspierają się w życiu przez wiele długich lat, aż do końca.
Lecz czasami nie wszystko zależy od nas. Czasami przegrywamy, pomimo ogromnej walki i energii skierowanej na ratowanie. Ale wówczas trzeba tę siłę i energię skierować w innym, nowym kierunku i uwierzyć, że nowe, choć inne, tez będzie fajne....

poniedziałek, 14 września 2015

W lesie, jeszcze nie jesiennym

Wycieczka choć krótka ale zaliczona. Cudowny jest taki spacer wśród zieleni, w ciszy, w odosobnieniu. To ma naprawdę zbawienne działanie. Kto jeszcze nie spróbował, to zachęcam. Miękka, piaszczysta droga, dookoła tylko drzewa, dużo zieleni, cisza, żadnych ulicznych odgłosów.
A w lesie nadal jeszcze zielono, śladów jesieni nie widać.











czwartek, 10 września 2015

Ciągnie wilka do lasu...

Dziś krótko. Pogoda jest coraz fajniejsza. Jak się uda to po pracy jedziemy na wycieczkę do lasu. Sprawdzimy czy jakieś grzybki już się pojawiły, w końcu padało przez ponad tydzień ... Tak więc teraz gaszę komputer i zmykam do domu, potem szybki, skromny obiadek i razem z najmłodszą wyruszam na spotkanie z przyrodą!!

niedziela, 6 września 2015

Zaległości

Tak mi się marzył weekend na działce. Co prawda wczoraj byłam w pracy, ale tylko trzy godziny. W tym roku mniej pracuje w weekendy, bo w mojej dodatkowej pracy zredukowana została część godzin z 1/2 etatu na 1/4. Lepiej bo mam więcej czasu na dom i ogród i dla dzieci, ale finansowo było kiepsko, a jest jeszcze gorzej. Choć wydawało mi się, że gorzej to już być nie może, że będzie już tylko lepiej, bo przecież z każdym miesiącem kredyt jest coraz mniejszy, bo się spłaca.

Ale nie o pracy tu miało być tylko o tej pogodzie paskudnej i też o przewrotnej ludzkiej naturze. Bo tegoroczne lato dopisało jak już dawno nie było. Wakacje się dzieciakom udały, urlopy pracownikom również. Tylko rolnicy na pewno mieli zmartwienie, bo przy takich upałach i przede wszystkim braku opadów to uschło pewnie dużo. Wśród moich znajomych krążyło nawet śmieszne powiedzonko, że po co w tym roku wyjeżdżać na wakacje za granicę, przecież Chorwację mamy w Polsce. I jak już wszyscy zmęczyli się tymi upałami, to zaczęli marzyc o ochłodzeniu, ci którzy mieli dość codziennego podlewania zaczęli marzyć o deszczu. No to mamy. Tylko, że teraz wszyscy narzekają, że pada już za długo i zbyt obficie. A przecież każdy kto choć trochę ma pojęcie o meteorologii wie, że fronty atmosferyczne to nie pojawiają się na chwilę i nie znikają po godzinie. Niże i wyże następują po sobie, ale jak już przyjdą to nie znikną za chwilę.

I tak oto moje królestwo pozostaje bez mojej obecności już kilka dni. W zasadzie to nawet jakby było mokro to założyłabym kalosze i pojechała popracować troszkę. Ale cały czas pada, a chwilami to nawet leje. Miałam więc pomysł, żeby wykorzystać wolne chwile na generalne porządki w domu i co mogłam to zrobiłam, ale umycie okien przy takiej wichurze i siarczystym deszczu to trochę niewykonalne.

Tak więc bez wyrzutów sumienia mogę oddać się lekturze. A cebulki na posadzenie muszą jeszcze poczekać ...
No i jeżyny jeszcze są do zebrania....

Aaaa, właśnie pada grad...
Ups, to się nam chyba lato skończyło. A ja już się cieszyłam, że w tym roku sezon grzewczy zacznę duuuużo później i trochę zredukuje wydatki. Bo ogrzewanie gazowe 80-metrowego mieszkania w starej kamienicy i przy wysokości ponad 3 metry to jest spory wydatek.  

sobota, 5 września 2015

Majestat blogowania

Tak sobie rozmyslam ostatnio o tym moim blogu i innych, ktore czytam i zastanawiam się co jest kluczem do sukcesu w blogowaniu.
Myślę, że niewątpliwie duże znaczenie mają następujące sprawy:
1. tematyka
2. styl pisania
3. szata graficzna
Odnosząc się kolejno do tych punktów to zauważylam, że najczęściej blogi już w podtytule mają określoną tematykę. I tak znalazlam i podczytuje kulinarne, o wystroju wnętrz, podróżnicze, o wiejskim życiu, i też takie troche "filozoficzne". A czasami blogi są tak zwyczajnie o niczym i o wszystkim. Ale chyba trzeba mieć barwne i ciekawe życie, by zainteresować nim innych. 
W kwestii stylu to zauważyłam, że niektore blogi są tak świetnie pisane, że nawet takie o niczym czyta się z przyjemnością i chętnie do nich zagląda. Bo niektorzy są wręcz stworzeni do pisania. Mają świetny styl, umiejęjnie stosują środki stylistyczne, wprowadzają fajne sformułowania, czasami ciekawe neologizmy, ozdobniki, potrafią zaciekawić czytelnika.
No i sprawa ostatnia czyli cały układ, tlo i przede wszystkim zdjęcia. To one najbardziej ozdabiają przekazywane treści, obrazują to o czym piszemy, pozwalają czytelnikowi zobaczyć świat, ktory opisujemy. Tylko, że te blogi ktore udalo mi sie "wylapac" w sieci i podczytuję w większości pokazują taki trochę lepszy świat, taki bogatszy. Np piękne domy, cudowne ogrody, wspaniale urządzone wnętrza, zagranicze podroże, drogie ciuchy. Wiem, że niektorzy mają to szczęście by posiadać środki na takie życie. Takie zdjęcia ogląda się z przyjemnością, zainteresowaniem, czasami wręcz z otwartą buzią ...
I jak wśrod takich blogow, kolorowych, bogatych, kipiących pomysłami, może zaistnieć coś co jest w zasadzie o niczym konkretnym, a jednocześnie o wszystkim? Bo czyż pisanie o trudzie dnia codziennego nie traktuje o wszystkim po trochu ?

czwartek, 3 września 2015

Dokumentacja fotograficzna

Cały czas piszę a niczego nie pokazałam. Zdjęć w sumie nie mam dużo i tez ich jakość pewnie nie jest zbyt rewelacyjna ale lepsze to niż nic...
Najpierw zdjęcia z dnia, w którym ją zobaczyłam czyli 21 marzec

Widok ogólny od strony wejścia

 
 Resztki roślinności szklarniowej, głównie chwasty

 Jak widać stan szklarni pozostawia wiele do życzenia....

 Widok na tylną ścianę altanki

Kolejne fotki pstryknęłam w dniu, w którym po raz pierwszy weszłam tam już jako nowy gospodarz czyli 2 maja 
 
 Widok od strony wejścia 

 Szklarnia, cyprysik, wiśnia, brzoskwinia, czarna porzeczka

 Rabata kwiatowa przed altanką

 Róża wielkokwiatowa, niestety nie znam nazwy gatunku

 Moje "mleczowisko" i papierówka



Druga jabłonka ale nie wiem co to za gatunek

A na koniec kilka fotek z lipca 










Zmiany na działce nie są spektakularne, takie w stylu "wow".
Kocham ten swój kawałek ziemi. Żałuje tylko, że nie mogę tam mieszkać by móc patrzeć na to częściej. A najbardziej żałuje, że nie mam domku z ogródkiem.
Ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.....