sobota, 29 sierpnia 2015

Pomysł na działkę

Tęsknota za kontaktem z naturą odzywała się we mnie coraz częściej. Rok temu podczas kolejnej wiosny zrozumiałam, że mój pęd do ziemi odezwał się ze zdwojoną siłą. Ale wtedy jakoś jeszcze nie dojrzałam do decyzji na tyle, by wprowadzić ją czyn. Przełomowy był bieżący rok. Wraz z nastaniem wiosny zaczęłam przeglądać oferty działek do kupienia. Jedna nawet mi się spodobała. Pojechałam ją obejrzeć w naturze. I jak to u mnie zwykle bywa, nieprzypadkowym zrządzeniem losu, natrafiłam na ten kawałek ziemi, który teraz jest mój. Będąc z wizytą w ROD wdałam się w konwersację z gospodarzem, który pokazał mi kilka działek „do wzięcia”. To były działki, które już do nikogo nie należą (z różnych powodów) i są bardzo zaniedbane. W jednej takiej działeczce od razu się zakochałam. Był 21 marzec. Pierwszy dzień wiosny i pierwszy dzień mojej nowej miłości. Moim zdaniem to nie była przypadkowa data.

Musze przyznać, że generalnie to ja lubię wyzwania! I dlatego postanowiłam wziąć jedną z takich zdziczałych działek. I zapewniam, że nie był to szaleńczy impuls tylko czysta kalkulacja. No bo po co mam płacić krocie za ładną działkę, biegać do notariusza i załatwiać o wiele więcej formalności, jak mogę za symboliczne pieniądze nabyć taki „ugór” i zaoszczędzone środki włożyć w jego ratowanie? A poza tym uznałam, że jak ja tej działki nie wezmę, to na pewno nikt inny się już nad nią nie zlituje. Formalności niestety trwały. Okazało się bowiem, że wniosek o dzierżawę trzeba złożyć w zarządzie. A zarząd dopiero miał „dyżurować” po świętach wielkanocnych, czyli w tym roku wypadło to prawie na połowę kwietnia. Cierpliwie czekałam. Gdy nastał właściwy czas podanie zawiozłam. Okazało się, że decyzja zapadnie w drodze uchwały, które są podejmowane na „zgromadzeniu”. Najbliższe miało się odbyć pod koniec kwietnia. Dalej cierpliwie czekałam. 29 kwietnia wpłaciłam pieniążki, owe 300 zł za nasadzenia na działce, gdyż na tyle zostały one wycenione na mocy protokołu zdawczo-odbiorczego od poprzednich właścicieli. Wpłaciłam też równowartość wszystkich niezbędnych składek, co wcale nie było mało (wpisowe, inwestycyjne, członkowskie) i otrzymałam zgodę na użytkowanie działki.

W nr mojej działki powtarzają się cyfry 7. Z ciekawości zaczęłam węszyć jakie znaczenie ma siódemka i jak dla mnie wystarczyło mi tyle tylko, ze jest to cyfra bogów. Jest symbolem całości, dopełnienia, symbolizuje związek czasu i przestrzeni. No to bingo! Bo ja mam aż trzy siódemki. Moja działka ma 350 m czyli 3,5 ara. Stoi na niej altanka, którą ja pieszczotliwie nazywam szopką. We wspomnianym wcześniej protokole zapisana była jako do rozbiórki, ale ja postanowiłam ją reanimować. Bo ja generalnie mam zawsze wielki szacunek do tego co ktoś zrobił wcześniej, do pracy jaką w to włożył i nie wymieniam na ślepo wszystkiego na nowe. Działka jest mocno zapuszczona. Od mojego działkowego sąsiada – uroczego starszego pana – wiem, że przez kilka lat stała „niczyja”. A i przez parę lat wcześniej wpadała tu tylko wnuczka właścicielki na chwilę, by się poopalać lub zrobić grilla. Tak więc, gdy ja przejęłam ją w swoje posiadanie przedstawiała przysłowiowy obraz nędzy i rozpaczy.

Oto krótka charakterystyka mojej działki (stan w dniu przejęcia):
- altanka o powierzchni ok. 6m, odrapana, z odpadającą farbą na zewnątrz, ze spróchniałą podłogą, przeciekającym dachem, wybitą szybą w oknie i licznymi mieszkańcami na dziko;
- szklarnia o powierzchni zbliżonej do altanki, gdzieniegdzie spróchniała, miejscami bez szyb, pełna chwastów, siejąca postrach;
- drzewka i krzewy owocowe mocno zapuszczone, nieprzycinane, nieopryskiwane;
- rabaty kwiatowe zarośnięte, zdziczałe, słabo kwitnące;
- trawnik, od lat nie koszony, raczej żółty niż zielony, z licznymi nie ścinanymi, podgniłymi pozostałościami z poprzednich lat, z ogromem chwastów, wysoki prawie do kolan,
 - teren działki wyjątkowo nierówny – liczne doły i zagłębienia, pewnie pozostałości po dawnych grządkach.

Zakasałam rękawy i wzięłam się ostro do pracy. Hola, hola ale to nie tak, że efekty są spektakularne. Na działkowe prace czasu mam niewiele. Bo pracuje zawodowo więcej niż przeciętny Polak (łącze dwa etaty), a do tego trójka dzieci i sporo pracy w dużym mieszkaniu. A wszystko to w pojedynkę. No, przyznam jednak, ze sporą, choć sporadyczną, pomocą przyjaciela. Wiele osób z mojego otoczenia łapało się wręcz za głowy i z trwogą pytało: „O, Boże a po co ci kolejny problem”.

Ludzie!! Taki problem jest potrzebny, żebym łatwiej znosiła inne!!

piątek, 28 sierpnia 2015

W drodze do marzeń

Wszystko się zaczęło wiele lat temu, a może jeszcze wcześniej. Jakiś pęd do ziemi miałam chyba od zawsze, choć uaktywniało się to tylko w wybranych momentach mojego życia. Jestem córką wiejskiego chłopaka, który poślubił tzw. "miastową" i do miasta się wyprowadził, ale chyba cały czas tęskni za wiejskim życiem. I może to właśnie ojciec zaszczepił we mnie ten pęd do ziemi. Cała moja rodzina ze strony ojca to ludzie wsi - typowi rolnicy, ogrodnicy tzw. "badylarze". Ojciec ma działkę, na która często mnie zabierał do towarzystwa jako dziecko, a później już jako podlotka i studentkę do pomocy w pracach. przyznam szczerze, że nienawidziłam tego wtedy.

Moje marzenia...? dom na wsi.... pies... koza.... kurki.... duży ogród pełen kwiatów... łubiny... malwy.... nasturcje... maki.... słoneczniki.... Ech...., ale jak to osiągnąć z państwowej pensji?

Kilkanaście lat temu, już jako mężatka po raz pierwszy tak namacalnie podjęłam działania zmierzające w kierunku własnego wiejskiego domu. Znaleźliśmy wtedy nawet ładną działkę, wybraliśmy projekt domu i... odpuściliśmy. Kredyty, życie bez samochodu, to były argumenty na nie.
Potem życie potoczyło się w zupełnie innym kierunku. Rożne zawirowania sprawiły, że marzenia trzeba było zastąpić walką o byt. Wyjazd męża do pracy za granicę..., rozwód... kto to przeżył wie o czym mówię.

Zanim trafiłam tu, gdzie jestem teraz wynajmowałam różne mieszkania. Jedno z nich było w małej kamienicy gdzie w sumie były 3 mieszkania po jednym na każdym poziomie. Ale atrakcją tego mieszkania był dostęp do ogrodu, lub raczej kawałka ziemi, który kiedyś był ogrodem. Oczywiście nie zdążyłam tam "zabawić się" w warzywa ale były róże, trawnik, aronia. To było cudowne miejsce. I nawet nie aż tak bardzo drogie. I pewnie zostałabym tam na dłużej albo i prawie na zawsze, gdyby nie to że właścicielowi zależało przede wszystkim na sprzedaży tego mieszkania, a wynajęcie traktował jako etap przejściowy do czasu znalezienia kupca. Nie ukrywam, że ja też chciałam mieć coś swojego, na stałe i nie żyć w ciągłym strachu, że ktoś nagle wypowie mi umowę najmu. No i mieszkanie miało jeszcze jeden minus - było ogrzewane piecami. Oczywiście miało to swój urok, ale z cała pewnością muszę przyznać, że jest to dobre rozwiązanie dla kogoś kto w czasie okresu grzewczego przebywa w domu i regularnie dokłada do pieca, aby utrzymać odpowiednią temperaturę. Ja niestety jestem osobą pracującą i do 16-17 nie ma mnie w domu. Tak wiec po powrocie mieliśmy lodówkę wszędzie. A zanim rozpaliłam w piecu, zanim się piec nagrzał i zanim ciepło rozeszło się po mieszkaniu to czasami był już późny wieczór i pora do spania. Dzieci często odrabiały lekcje ubrane na cebulkę, a i tak marzły. Ale to była dobra szkoła życia. I pokory....

Kiedy już trafiłam "do siebie" poczułam, że najbardziej brakuje mi ogrodu, możliwości posiedzenia na ławce, leżaku, hamaku, brakowało mi radości z obserwowania roślin, ptaszków, pszczółek, motylków, i takie tam .... Może to brzmi egzaltowanie, ale ja taka trochę jestem. Potrzebuje biegających po twarzy promyków słońca, wiaterku który rozwiewa włosy, kolorowych motylków, rozmów z roślinami.

"U siebie" mieszkam już ponad trzy lata. Jest dobrze, ale marzenia o swoim miejscu na ziemi zostały....

wtorek, 25 sierpnia 2015

Jak oswoić marzenia



Od dawna czytam różne blogi. Tak sobie myślę, że chyba już od ponad roku. Pierwszy jaki zaczęłam był o życiu na wsi. Potem pojawiły się inne, trochę kulinarne, trochę wnętrzarskie i kolejne „wiejskie”. Dlaczego tak mnie to ciekawi?
Bo sama chciałabym żyć sobie w domku z dala od miasta. I nie chodzi o to, że mi miasto nie pasuje, bo nie mam nic przeciwko temu, w którym aktualnie żyję, ale chodzi o potrzebę, a wręcz „pęd” do ziemi. I właśnie przez takie „podczytywanie” sama nabrałam ochoty na pisanie. Tak po prostu – „ku pamięci”.

Z wykształcenia jestem geografem i zapewniam, że nie był to przypadkowy wybór. Zresztą ja głęboko wierzę w to, że nawet jeśli coś się dzieje przypadkiem, to wcale to jednak przypadkowe nie było. Jestem wierząca, choć bez oznak ortodoksji, fanatyzmu czy „moherowego beretu”. Ale kocham Boga za to, że stworzył taki świat jaki mamy. 

Kocham przyrodę i wszystko co naturalne. Wydaje mi się, że umiem znaleźć i docenić piękno, nawet tam gdzie inni tego nie widzą. Potrafię zachwycić się czymś prostym i skromnym. Oczywiście urzeka mnie potęga morza, majestat gór, cisza w lesie, ale też potrafię zatrzymać się nagle w połowie drogi w podróży i nacieszyć oczy widokiem maków i chabrów pośród łanów zboża, zachwycam się opadającymi liśćmi i błękitną ważką w locie. Dlatego kocham nasz kraj. Wiele jego zakątków już widziałam i nigdy mnie nic nie rozczarowało. Cieszę się, że żyję tu i teraz. Na zagraniczne wojaże nie jeżdżę z powodu chronicznego braku funduszy, ale też jakoś nie rozpaczam z tego powodu i wcale przez to gorsza się nie czuje. 

I to właśnie z powodu miłości do ziemi i przyrody oraz ostatecznego pogodzenia się z faktem, że na dom na wsi mnie nie stać z wielu względów – nabyłam działkę. Słowo „nabyłam” jest dość trafne, bo jej nie kupiłam, ale przyjęłam w dzierżawę za symboliczne 300 zł, pokrywając jedynie w części wartość nasadzeń.

Kiedyś, parę lat temu, wynajmowałam mieszkanie w starej kamienicy, gdzie miałam dostęp do ogródka. A raczej do czegoś co kiedyś było ogródkiem. Z ochotą wówczas przystąpiłam do systematycznego ogarniania tego kawałka ziemi. I wtedy mnie to dopadło! Miłość do grzebania w ziemi!  Może w poprzednim życiu byłam kretem???

niedziela, 23 sierpnia 2015

Poczatki czasem sa trudne

Szczerze mówiąc od dawna się do tego przymierzałam (czyli do pisania bloga) ale jakoś tak nie miałam odwagi i umiejętności. Umiejętności to nadal nie mam i nawet nie wiem czy to wyjdzie i się opublikuje ale postanowiłam spróbować. A odwagi też brakuje ale traktuje to jako swój prywatny dziennik czy pamiętnik tak po prostu "ku pamięci". I nawet gdyby tego nikt nie czytał (a może i lepiej :-P) to mi wystarczy ze mogę tu przelać wszystko to co siedzi mi w głowie, a czego nie mam odwagi powiedzieć głośno albo odwagę mam a nie mam komu się wygadać. I kiedyś może gdy będę już u schyłku swoich dni podam namiary na tego bloga swoim dzieciom żeby mogły sobie poczytać co tam mi w duszy grało....
No to do dzieła.
A będzie to dzieło i pewnie też .... będzie się działo.
O czym będzie? O wszystkim.
O teraźniejszości ale też trochę o tym co było kiedyś. No i o marzeniach. O sukcesach i porażkach. O radości i łzach. O miłości i złości. O zapale i bezsilności. O Życiu, tak zwyczajnie.