piątek, 12 maja 2017

Po przerwie....

Długo mnie tu nie było. Minęły dwa miesiące. Planowałam w marcu jakiś wpis. Nawet przygotowywałam sobie coś w głowie, ale marzec obfitował w wyjazdy. Najpierw w połowie dwukrotnie wyjeżdżałam do Poznania na szkolenie. Później odwiedziłam tatę w szpitalu. Niestety  stan był na tyle ciężki, że od 7 tygodni noszę żałobę....... Stąd też ta przerwa.
Nie byłam w stanie pisać o kwiatkach, pierdołach i innych mało istotnych sprawach w zderzeniu z tym co się stało.
Dziś jest lepiej. Dobrze - to długo jeszcze nie będzie, a tak samo jak kiedyś - to już nigdy.
W głowie i w sercu na zawsze zostanie mi obraz taty na motorze i jego wyjątkowo udane żarty. 

Ale życie musi iść dalej, więc są dzieci, Luby, dom, praca, ogród... I to pozwala trzymać się w ryzach...
W drugi dzień Świąt Wielkanocnych byłam razem z córkami w Poznaniu u syna.
Następne dwa tygodnie spędziłam w pracy prawie od rana do wieczora. I tak oto zrobił się maj.

Wyjątkowo spóźniona jest ta wiosna w tym roku. W kwietniu dwukrotnie były na tyle silne nocne przymrozki, że nowe pąki róż i hortensji szlag trafił. Mam nadzieję, że rośliny poradzą sobie z tym i wypuszczą nowe przyrosty.
Potem było cały czas zimno, mokro i wietrznie. Już dawno po maturach, a kasztany nadal nie kwitną. Jeszcze do wczoraj chodziłam w zimowej kurtce.
Dziś mamy prawie połowę maja i w końcu jest ciepło.

Pomimo bardzo zimnej wiosny i sporego opóźnienia w pracach ogrodowych udało mi się trochę nadrobić zaległości w czasie majówki, która była na szczęście okraszona stosunkowo ładną pogodą. Wiało mocno, ale wiatr nie utrudnia mi pracy aż tak bardzo jak deszcz i błoto. 

Ponoć ma być wyjątkowo ciepły weekend, więc postaram się go spędzić w ogrodzie. Teraz gdy nie ma taty, tym bardziej lubię tam być i pracować, bo wydaje mi się że jestem bliżej niego. On też miał działkę i bardzo kochał ten swój kawałek ziemi. To nas łączy, choć nasze koncepcje ogrodowe są odmienne, bo tata praktycznie nie miał ani kawałka trawnika, tylko drzewa, krzewy owocowe, truskawki i wszędzie gdzie się dało warzywa. Z własnego ogródka mieliśmy pomidory, ogórki, buraki, cebulę, pietruszkę, seler, marchewkę, kapustę, rzodkiewki, fasolkę, jarmuż. A wszystko w ilościach prawie hurtowych. Tata nie umiał posiać trochę. Na szczęście w altance była piwniczka i tam przechowywał skrzynki pełne płodów ogrodowych, które wystarczały nam na całą zimę i wiosnę, aż do kolejnych plonów. O kwiaty raczej nie dbał, jeśli były to były. Nowe sadziła, a potem o nie dbała mama.

Mój ogród jest zdecydowanie bardziej rekreacyjny. Warzyw zero. Jedynie jabłonie, wiśnie, grusza, krzewy porzeczkowe. Tyle w spadku po poprzednikach. Ja dosadziłam truskawki, borówki, agrest, maliny. No i mam dużo kwiatów.

W tym roku u mnie pojawiły się także nowe nasadzenia. Kolejne trzy borówki, berberys, krzewuszki, rododendron, kaliny, kolejne hortensje. A od miłego sąsiada Pana Michała otrzymałam lilaka. On porządkował swoje rabatki przy płocie i wykopał nowe małe odrosty. A że ja jestem "na dorobku" więc biorę co dają. Przyjęłam z radością, nawet nie pytając jaki ma kolor to cudo. Niech będzie niespodzianka. Udało mi się też pomalować bejcą moją ubiegłoroczną przybudówkę na narzędzia. Nabrała całkiem szlachetnego koloru. Rozszalałam się również z ogrodzeniami. Takimi małymi. Bowiem otoczyłam rollborderami co się tylko dało - rabaty kwiatowe, kącik kwaśnolubny (hortensje, rododendrony, azalie, wrzosy), krzewy owocowe, pola funkiowe wokół drzew. No i walczę z mleczem. To raczej syzyfowa praca. Ale wybaczam mu wszędobylstwo za ten słodki kolor.

W tegorocznych planach na schyłek wiosny i początek lata mam postawienie wiaty na miejscu dawnej szklarni. Miała się pojawić już w tamtym roku, ale jakoś się nie udało. Powstała narzędziówka.
Z tytułu śmierci taty dostałam z ubezpieczenia pewną kwotę. Nie są to jakieś duże pieniądze, ale pojawiły się niespodziewanie i poza planem na ten rok. Szczerze mówiąc to są niechciane. Wolałabym ich nie mieć, by mieć nadal ojca. Postanowiłam, że tę kwotę zainwestuję w ogród, w wiatę, rośliny, itp. Sprawię, że będzie tam jeszcze ładniej i jeszcze chętniej i więcej czasu będziemy tam spędzać. Bo właśnie tam moje myśli najczęściej biegną do Niego.

Nasze wielkanocne  poznańskie wspomnienia....

Restauracja w której pracuje mój syn

na tym osiedlu mieszka
otoczenie na przystanku tramwajowym
szkoda tylko, że nie było godz. 12 i koziołków
w tym uroczym miejscu jedliśmy obiad









A tu już migawki z ogródka
 







 

      

 


Ogródki działkowe pod różnym niebem... zdecydowanie bardziej wolimy to drugie
 


 Grad w połowie kwietnia, choć później padał tez 9 maja razem ze śniegiem
 
 
 Mój tort urodzinowy upieczony przez moją starszą córkę w asyście młodszej


sobota, 4 marca 2017

Czucie i wiara silniej mówi do mnie ..... czyli o intuicji




Ten obrazek i tekst najlepiej odzwierciedla moje rozterki przy podejmowaniu decyzji....
Bo ja taka już jestem, i przyznać się do tego muszę, że nie lubię podejmować jakichkolwiek decyzji. Lubię sprawy proste, jednoznaczne, jednokierunkowe, w których rozwiązania pojawiają się same. Wolę, żeby sprawy rozwiązywały się same, bez mojej ingerencji, wolę żeby życie samo podsuwało mi konkretne rozwiązania, bez konieczności wybierania.
Bo tak naprawę przy decydowaniu o to wybieranie się rozchodzi najbardziej, a jeszcze bardziej o rozczarowanie mi chodzi.

No to po kolei....
Spośród wszystkich niemiłych emocji i uczuć (celowo nie używam słowa" złych", bo psychologowie uczą że nie ma złych uczuć) najtrudniej znoszę krytykę i rozczarowanie. Całkiem dobrze np radzę sobie ze złością, smutkiem itp.
Ale krytyka oznacza że coś zrobiłam źle. A ja lubię być perfekcyjna, dokładna, służyć wręcz za wzór. No to jak się ma skrytykowanie mnie do mojego dążenia do ideału??

Ale wracam do rozczarowania.
Nie lubię go, nie znoszę i unikam jak przysłowiowy diabeł święconej wody. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale tak jest od zawsze, jeśli pamięcią sięgam w przeszłość. Kiedy czuję rozczarowanie? Kiedy się czegoś spodziewam, oczekuje, zaplanuje i ... tego nie dostaje lub nie wychodzi. Boli bardzo... Wściekam się, czasem martwię, jestem przygnębiona, smutna, czasem nawet płaczę. Proszę więc ile uczuć wyzwala.
Dlatego nie lubię decydować, zwłaszcza gdy niesie to za sobą ryzyko niepowodzenia. Boję się podjęcia złej decyzji, a co za tym idzie potencjalnej porażki, no i później związanego z tym rozczarowania....
Gdy coś nie wychodzi, zwłaszcza gdy jest to konsekwencją mojego złego wyboru, mam zawsze ogromny żal do siebie, że tak, a nie inaczej postąpiłam.

A co to wszystko ma wspólnego z powyższym obrazkiem i tytułową intuicją?
Otóż to, że jeśli już muszę zadecydować i innego wyboru nie ma - to kieruje się przeczuciem, sercem, intuicją. Podejmuję decyzję sama, choć słucham rad innych, o ile oczywiście wiedzą, że mam jakieś rozterki. Bo zazwyczaj nie dziele się problemami. Jeśli już o nich mówię, to dopiero wtedy, gdy są już rozwiązane.
Wierzę w intuicję, przeczucie, tzw. szósty zmysł. I jakoś nigdy mnie nie zawiodły.

Oczywiście dopuszczam do głosu zdrowy rozsądek, zwłaszcza że ja jestem, a przynajmniej za taką się uważam, osobą niezwykle rozważną, roztropną, rozsądną... Wypadałoby dać prawo głosu również mądrości i doświadczeniu życiowemu, ale czy w wieku czterdziestuparu lat można mówić już o mądrości życiowej....???
A tak a'propos śmieszy mnie zawsze gdy jakąś dwudziestoparolatka wypowiada się, że "z jej życiowego doświadczenia....... ".
Matko Kochana! A jakiż to można mieć "bagaż życiowy" w tym wieku?
No więc, wg mnie, mądrość życiową to mogą mieć ludzie w sędziwym wieku i to oni mają prawo z tej mądrości korzystać przy udzielaniu rad.
A na zakończenie to mam jeszcze jedną zasadę.
O ile czas nie nagli to wstrzymuję się zawsze z podjęciem decyzji do czasu aż rozwieją się wszystkie  wątpliwości. Czyli dopóki nie jestem pewna.


czwartek, 2 marca 2017

Polacy nie gęsi.... o języku i gwarze

Mam bzika na punkcie języka (języka ojczystego, oczywiście)

Jestem typową humanistką, Nigdy nie miałam w szkole problemów z tymi przedmiotami, za to matematyka, fizyka to już nie moja bajka. Gdzieś pomiędzy nimi usytuował się dział przyrodniczy, z moją ukochaną geografią i równie bliską sercu biologią.
Ale jak na humanistkę przystało dbam o poprawność mojego języka zarówno w piśmie, jak i w mowie. Jestem wymagająca wobec siebie, ale też wobec innych. Mam alergię na ludzi, którzy robią błędy ortograficzne, gramatyczne, stylistyczne, kaleczą język przekleństwami, jakimiś dziwnymi tworami i obcymi naleciałościami. Oczywiście jestem w tym względzie wyjątkowo wyrozumiała i tolerancyjna i potrafię zrozumieć, że nie każdy ma dar... I właśnie dlatego ogromnym sentymentem darzę ludzi, którzy pięknie piszą, budują ładne zdania, bez błędów, z zastosowaniem rożnych środków.

"Piszesz jak kura pazurem"
W dzisiejszych czasach, w dobie pisania na klawiaturze, rzadko kto ma piękny charakter pisma. Kaligrafia. Ponoć kiedyś był taki przedmiot w szkole. Kiedyś dużo pisano, listy, podania, referaty, wypracowania. Opracowanie tematu wymagało posiadania bogato wyposażonej prywatnej biblioteczki lub wizyty w publicznej bibliotece i przepisywania potrzebnych informacji. A trening czyni mistrza. Jakże pięknie pisały nasze babcie i mamy. Ja też mam ładny charakter pisma. Ale moje córki już niekoniecznie....
W nawiązaniu do wspomnianej biblioteki to w naturalny sposób kojarzy mi się to słowo z książką. A jak książka to czytanie. Zdecydowanie za mało czytamy. Film podsuwa gotowy obraz, a czytanie zmusza wyobraźnię do pracy. A w odniesieniu do języka czytanie pozwala na poznanie nowych słów, wyrabia poprawność ortograficzną. Jest pewna mała prawidłowość, że ludzie którzy od dziecka dużo czytają, pięknie mówią i piszą. Chodzi tu o bogate słownictwo, umiejętność wykorzystywania metafor, przenośni, epitetów, ....

"Mowa jest srebrem, a milczenie złotem"
Czasem więc lepiej przemilczeć co nieco, niż kłapać dziobem lub pleść ozorem.
Złości mnie strasznie takie gadanie bez ładu i składu, np. używanie słów, które nijak nie pasują do kontekstu rozmowy, a wszystko przez to, że często nie znamy ich znaczenia, a używamy - bo ostatnio modne są albo usłyszeliśmy i się spodobało, bo tak mądrze to brzmi.

"Polacy nie gęsi też swój język mają"
Już wieki temu zostało to powiedziane. Dlaczego o to nie dbamy? Dlaczego na siłę wtrącamy do naszego języka (tak bogatego przecież!) słowa w innym języku? Oczywiście nie chodzi mi tu o nazwy powszechni przyjęte i ogólnie stosowane typu "hot dog", bo przecież nikt nie zamówi na stacji "buły z parówą". Mam na myśli raczej mowę potoczną, raczej w kręgach młodych, którzy wszędzie popisują się swoją znajomością języka angielskiego. .... hello.... nice...... of course..... Do tego stopnia, że czasami trochę wręcz przesadzają. Mam takiego znajomego, który czasami w smsie potrafi mi coś wtrącić po angielsku, choć wiele razy mu mówiłam, że to mi się nie podoba. Pomijając już istotny fakt, że nie rozumiem co mówi, bo nie uczyłam się tego języka. Nie pomaga. Chyba go to bawi. Zachowanie z gatunku niegrzecznych. No cóż, mówiąc pięknie po polsku - burak jeden.... :-)

Boli mnie też to, że brudzimy wypowiadane słowa licznymi przekleństwami, które już tak mocno wtopiły się w mowę, że traktujemy je jak przecinki.
Choć przyznać muszę, że niektóre przekleństwa są takie mocno polskie. "Kur..... mać" zostało nawet wykorzystane w filmach obcej produkcji, gdzie wpleciony był polski wątek i dla podkreślenia i uzyskania efektu aktorzy grający Polaków wypowiadali owo polskie przekleństwo. Jednak przyznam szczerze, że chyba tylko Polacy potrafią je tak pięknie wypowiadać. W ustach obcokrajowca nie brzmi to tak efektownie....

No i gwara. Temat rzeka. Oczywiście w odniesieniu do mojego życiorysu. Kiedyś zupełnie to zagadnienie mnie nie interesowało. Wychowana na Wielkopolsce, w domu gdzie gwara była i jest po dziś dzień, choć wtedy nawet nie wiedziałam że to gwara. Moja mama, typowa miejska dziewczyna, też humanistka z zacięciem do pisania i czytania, mówiła raczej poprawną polszczyzną. To ojciec, wiejski, prosty chłopak, wplatał co chwilę gwarowe słowa. W domach babć i dziadków "ryczki", "tytki", "wiara" były na porządku dziennym. Ale wtedy jakoś mnie to nie drażniło. Mimo, że znałam wiele słów w gwarze wielkopolskiej, to mówiłam zawsze w języku, hm... urzędowym, bez naleciałości. Chociaż często poprawiłam innych, twierdząc, np. że to "tej" to jakieś takie niegrzeczne jest.
A potem los pognał mnie nad morze. I tu zostałam. Tu nie ma gwary. To są ziemie odzyskane po wojnie, zasiedlane ludnością z rożnych zakątków Polski i dlatego jest tu mieszanina wszystkiego. Tutaj już zawsze używałam tylko poprawnej polszczyzny, bez żadnych naleciałości. Ale jakie było moje zdziwienie, gdy któregoś dnia mąż powiedział, że jak rozmawiam z mamą przez telefon, to mówię zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Czyli jak? Ano z innym akcentem. Czyli okazuje się, że walcząc z moją gwarą wielkopolską poległam. Bo cóż z tego, że nigdy nie stosowałam słownictwa z gwary, skoro mówiłam z akcentem z Pyrlandii.

Mój syn mieszka w Poznaniu około pół roku, a już podchwycił parę słówek z gwary. I zachwyca się nimi. Cóż za paradoks. Ja się kiedyś wstydziłam mojego wielkopolskiego zaciągania przy dzieciach, a teraz on uważa to za atrakcję regionalną.

Dziś uważam, że gwara to coś fantastycznego. Co roku jeżdżę w Tatry i lubością słucham jak każdy tam mówi "po góralsku", nie tylko gaździna, ale też pani na kasie w Biedronce, a nawet dzieci w autobusie wracające ze szkoły. Inne gwary też są piękne. Choć ja w swoim życiu największy kontakt mam tylko z dwiema.
Swojej gwary kiedyś się wstydziłam. Uważałam, że to obciach mówić tytka zamiast torebka (papierowa). Choć na co dzień nadal tak nie mówię, to mam sentyment do mojej gwary. Doskonale wiem co oznaczają słowa w gwarze wielkopolskiej. Wzruszam się, gdy słyszę gdzieś szabelek, redyski, haczki, ryczki, tytki, wiara, macochy, angryst, chęchy. To ostatnie słowo mój ojciec wypowiada w szczególny sposób. Chęchy to zarośla, taki dzicz. "I po co tam wlazłaś w te ch(yę)chy" -  słyszałam czasami jako mała dziewczynka. No właśnie, ta druga głoska była wymawiana tak pomiędzy "y" a "ę". Trudne do wytłumaczenia. Ale proste do wypowiedzenia. Dla mnie. Bo ja przecież też Pyra jestem.

piątek, 24 lutego 2017

Idzie luty, podkuj buty

Pogoda jak to w lutym - zimowa. 
Bo przecież w naszej szerokości geograficznej 
najbardziej zimowy jest styczeń i luty właśnie. 
I dziwi mnie więc, że niektórzy się dziwią i narzekają, że śnieg jeszcze pada. 
A kiedy ma padać? 
W marcu lub kwietniu?
Pamiętam Wielkanoc, gdy chroniłam koszyczek ze święconką, 
żeby mi do niego śnieg nie napadał w drodze do kościoła.  
Przecież tego nie chcemy. 
I nie chcemy, żeby śnieg padał, 
gdy przyroda się obudzi i strzeli pąkami.
Osobiście uważam, że lepiej niech teraz pada!
 I to mocno i dużo i długo. 
Niech niebo wysypie wszystko co musi, 
tak aby wraz z początkiem kalendarzowej wiosny była wiosna! 
A chce mi się jej już, oj chce. 

Tęsknię już bardzo za ogródkiem. I wcale nie chodzi o leniuchowanie w nim. Ja tęsknię za jego urządzaniem, pielęgnowaniem, dopieszczaniem. Tak już mam, że jak czegoś chcę i coś sobie umyślę mieć, to najbardziej cieszy mnie tworzenie tego.
Fajnie jest mieć piękny ogród i móc w nim wypoczywać oraz cieszyć zmysły cudnymi widokami, zapachami, odgłosami. Ale nie umiałabym się w pełni tym cieszyć, gdyby to nie było moje dzieło. Bo największą radość daje mi poczucie, że to efekt moich starań i pracy. Dlatego przygarnęłam tak zaniedbany ogród, bo tu musiałam wszystko zaczynać od podstaw.
29 kwietnia miną dwa lata jak go przysposobiłam i stopniowo oswajam. Dwa lata to dużo, ale dla ogrodu wcale nie aż tak bardzo. Rośliny potrzebują czasem kilku lat, żeby się ładnie rozrosnąć. Zwłaszcza, że w pierwszym sezonie zaczęłam moją ogrodniczą działalność dopiero w maju, więc na niektóre prace typowo wczesnowiosenne było za późno. Poza tym w pierwszym roku skupiłam się na przyglądaniu i oswajaniu z ogrodem. Bo najpierw trzeba w jakimś miejscu pobyć, poczuć je, by łatwiej potem podejmować decyzje dotyczące aranżacji i uniknąć tych nietrafionych.
To tak jak z mieszkaniem. Dostajemy nowe, remont, przeprowadzka, szybkie meblowanie, oczywiście wówczas w naszej ocenie najlepsze i najtrafniejsze. Jednak dopiero gdy jakiś czas pomieszkamy zaczynamy dostrzegać, że lepiej gdyby kanapa stała po drugiej stronie, a może komoda przy ścianie pod oknem, itp. Wg mnie tak samo jest z ogrodem.
Ja po roku już wiedziałam, którędy najczęściej chodzę i już wiedziałam, że tam nie będę niczego sadzić, bo te szlaki moich wędrówek same z siebie wyznaczyły zarys alejek. Poznałam tez miejsca, gdzie jest więcej słońca, a gdzie więcej cienia. To ważne ze względu na rośliny światło- lub cieniolubne.
W pierwszym sezonie moim najbardziej widocznym przedsięwzięciem było utworzenie "pola truskawkowego" oraz uporządkowanie rabaty przy wejściu, "od frontu." Oczywiście zrobiłam wiele innych rzeczy, ale te najbardziej były zauważalne dla postronnych.
Drugi sezon to powstanie funkiowych obwódek, rabaty różanej, szopki narzędziowej, zlikwidowanie starej szklarni i obsadzenie jej fundamentów winobluszczem i clematisami.  Kiedyś (mam nadzieję, że jeszcze w tym roku) powstanie tu kącik wypoczynkowy.

Tak bym już chciała pójść na wagary z pracy i poświecić sporą część dnia na prace w ogrodzie. To moja terapia. Wiele osób się dziwi, że po co mi ten ogród, że przecież mam tyle innych obowiązków, ze powinnam odpocząć. Ależ ja tam odpoczywam!! Nawet gdy pracuje. A może właśnie podczas tej pracy to najbardziej. Bo leniuchowanie nie jest zajęciem, które sprawia mi przyjemność. To może taka wersja ADHD dla dorosłych?? Bo ja cały czas muszę być w ruchu, cały czas coś robić, cały czas mieć zajęte ręce. Lubie mieć dzień wypełniony po brzegi robotą. Nicnierobienie utożsamiam z marnowaniem czasu. Oczywiście umiem znaleźć złoty środek, bo czasem i film (dobry) obejrzę i książkę poczytam. Czyli czas nie jest zmarnowany, bo to jest inwestowanie w rozwój duchowy.

Myślę już powoli o moich tegorocznych inwestycjach ogrodniczych. Myślę o zagospodarowaniu terenu po szklarni. Jeśli moje pnącza urosną to będą potrzebowały podpory. Trzeba było się zapoznać z kosztami na ten rok, żeby odpowiednio zaplanować budżet :-) Odwiedziłam więc dział ogrodniczy w Castoramie. To jedyny tego typu sklep w moim ponoć dużym mieście. Nie ma tu Obi, Brico, Leroy Merlin czy Ikei. Mamy też centra ogrodnicze, ale tam są jedynie rośliny i szczerze mówiąc tam je lubię kupować, bo jakościowo dobre i wybór większy, choć ceny mniej korzystne niż w sieciówkach.
Tak więc rozeznanie cenowe mam, a przy okazji kupiłam kilka doniczek mrozoodpornych z przeceny. Przydadzą się. Jak nie w ogródku to na parapety w domu. Już obmyślam, co tam posadzę.

Za oknem znów biało. 
A ja wprowadziłam trochę wiosny do domu.  






czwartek, 16 lutego 2017

Byle do wiosny...

Połowa lutego już za nami. Faza mrozów minęła. Oby bezpowrotnie.
Od początku tygodnia w ciągu dnia mamy prawdziwie wiosenną aurę. Wczoraj mój termometr w aucie pokazywał 15 stopni. Jednak w nocy nadal mocno mrozi, co widać każdego ranka na szybach aut.

Migawki z minionego tygodnia.

W piątek po pracy zawiozłam starszą córkę na rekolekcje. Wieczorem babskie spotkanie połączone z tańcami. Było super.

Sobota do południa w pracy. Potem kuchenne rewolucje razem z najmłodszą. A wieczorem maraton z hobbitem (seans filmowy).

W niedzielę od rana ciąg dalszy kuchennych dywagacji, potem wycieczka po córkę i wizyta na dworcu PKP - przyjazd syna. Przy okazji, czekając na przyjazd pociągu, w dworcowym sklepiku z prasą zakupiłam pierwsze ogrodnicze gazetki. Już przygotowuję się mentalnie do prac wiosennych na działce.

W niedzielę zaliczyłam też eksperyment z pizzą. Przy wałkowaniu całkiem przypadkiem wyszedł mi kształt serca. No i dobrze. Uznaliśmy, że to z okazji już zbliżających się walentynek, a poza tym w domu święto, bo syn przyjechał akurat tego dnia.



W poniedziałek synuś zaprosił mnie po pracy na obiad do naszej dobrej (i niestety drogiej) włoskiej restauracji. Mamy ich tu kilka w naszym mieście, ale ta jest jedną z dwóch lepszych, które testowałam. Poza tym przez kilka miesięcy po maturze syn pracował tam jako kelner, więc niejako "od kuchni" zna to miejsce i jestem pewna wysokiej jakości. Spędziliśmy urocze 1,5 godziny mając czas tylko dla siebie i mogąc spokojnie przedyskutować wiele rożnych spraw. 
Przy okazji muszę nieskromnie przyznać, że dobrze wychowałam swoje dziecko. Już parę dni wcześniej zapytał mnie czy mam plany na poniedziałkowe popołudnie i czy mogłabym kawałek tego dnia zarezerwować dla niego. Odpowiednio wcześnie zarezerwował stolik i to na taką godzinę, abym zdążyła wrócić z pracy i miała jeszcze chwilę na jakieś małe ogarnięcie. Mój młody mężczyzna ubrał na tę okoliczność koszulę, by nadać temu spotkaniu eleganckiego wymiaru. Do tego pyszne jedzonko i nawet deser. Czułam się naprawdę wyjątkowo. 


Wtorek czyli walentynki zupełnie inne niż zazwyczaj.

Uczciłam to święto wizytą w ogródku.

Ziemia jeszcze zmarznięta. A poza tym wszystko ok. Oczywiście sporo jest do posprzątania po zimie i sporo do zrobienia. Ale to akurat mnie cieszy. Lubię przebywać na świeżym powietrzu. A im więcej jest do zrobienia, tym więcej czasu tam będę mogła spędzać.
Zrobiłam parę zdjęć. Szczególnie drzewom, bo muszę przemyśleć temat przycięcia owocowych. Dwie jabłonki są duże i gęste. Chce je przerzedzić. Nie potrzebuje aż tylu jabłek, szczególnie gdy są tak małe.
 jedna jabłonka

 i druga tzw. papierówka

śliwa
 grusza

orzech włoski

Wczorajsza środa, dzięki urlopowi w połowie wymiaru dniówki oraz dzięki przepięknej pogodzie była cudownym dniem. Wybrałam się do Kołobrzegu. Zrobiłam mały rekonesans w Brico, którego u nas nie ma oraz odwiedziłam hurtownię ze wszystkim prawie czyli Mirpol. Wróciłam do domu z nowym ręcznikiem i ściereczkami oraz pięknym storczykiem, które uwielbiam. 


Wieczór spędziłam z Lubym, a nawet zostałam na noc. Teraz, gdy są ferie mogłam sobie na to pozwolić w środku tygodnia, bo nie muszę rano robić kanapek i pędzić z najmłodszą do szkoły. 

Tak więc dzisiejszy, wspólny poranek był wyjątkowo miły. 
I ten dzień jest dziś dodatkowo umilony wpływem "13" na konto.
 I jeszcze znów pięknie świeci słonko. 
I jeszcze przyszła paczka - plecaczek, torebki i kilka sweterków. 

A za tydzień Tłusty Czwartek :-)

Z utęsknieniem czekam na marzec, i choć wiem że w tym miesiącu mogą się zdarzyć jeszcze mrozy, a nawet i śnieg - to wierzę głęboko, że wiosna blisko, bo jest to miesiąc kalendarzowo zaliczany jako wiosenny. 
W końcu 21 marca pierwszy dzień wiosny!!!

środa, 8 lutego 2017

Uroda jak woda

Dziś jakieś takie myślenie retrospektywne mnie dopadło. A wszystko zaczęło się od tego, że moja młodsza córka wymaga ciągłego pilnowania, motywowania i czasami wręcz zmuszania do dbałości o urodę. O ile starsza córka z wielką ochotą i przyjemnością robi makijaż, to z takim samym entuzjazmem go zmywa, oczyszcza buzię, tonizuje, peelinguje, "maseczkuje", itp. Młodsza jeszcze nie ma tej werwy, zapału, entuzjazmu, a nawet i ochoty do wszystkich tych zabiegów. Widzę, że jej się zwyczajnie nie chce, nie ma ochoty na ten cały proceder, szkoda jej czasu, jest zbyt zmęczona, ale tez nie widzi problemu w tym, że wchodząc w okres dojrzewania jej cera zdecydowanie się "popsuła" i wymaga więcej starań niż kiedyś. Tłumacze jej, że to wszystko jest dla jej dobra i że dzięki temu będzie lepiej wyglądała, a jeśli nawet nie będzie lepiej, to dzięki tym zabiegom nie będzie gorzej. Tak w głębi serca - jako kobieta i matka - wiem po prostu jakie to ważne, żeby pewne nawyki wyrobić u kobiety w możliwie jak najwcześniejszym etapie jej życia. Zgodnie z maksymą: "Czego Jaś się nie nauczy, Jan nie będzie umiał..." Więc wyrabiam w tej mojej młodej kobietce pewne nawyki i przyzwyczajenia, tak aby dbałość o urodę była dla niej czymś oczywistym, prostym, zwykłym naturalnym, ale ze świadomością, że to zaprocentuje w przyszłości.
I tu naszły mnie te retrospektywne myśli...
Bo mnie tego wszystkiego mama nie nauczyła. Trochę to wynika z ustroju w jakim przyszło mi dorastać, a trochę z filozofii mojej mamy. Dlaczego wplątałam w to ustrój? Bo moje młodzieńcze lata przypadły na czasy PRL w Polsce, kiedy niczego nie było, sklepy świeciły pustkami i tak też wyglądały nasze mieszkania. W moim skromnym, prostym, może nawet biednym domu - jedynym kosmetykiem do pielęgnacji było... mydło i szampon do włosów. Gdyby 30 lat temu ktoś mi powiedział o żelu pod prysznic, odżywce do włosów, balsamie do ciała, czy mydle w płynie to nawet bym nie wiedziała jak to wygląda. Kiedyś był problem, żeby dostać papier toaletowy, a o podpaskach to mogłam sobie pomarzyć tylko. Zresztą o podpaskach to nawet marzyć nie mogłam, bo dość długo nie wiedziałam jak wyglądały.
Z drugiej strony nie miałam takich nawyków bo nie dostałam odpowiedniego przykładu z domu. Nie potrafię w pamięci z dzieciństwa i młodości odnaleźć obrazka, w którym moja mama dbała by o urodę. Nigdy nie widziałam, by się malowała lub choćby nawet stosowała jakikolwiek krem do twarzy. Zresztą u mnie w domu nigdy żadnego kremu nie dostrzegłam. Jedyne co było w szafce w łazience to ojcowski pędzel, maszynka i krem do golenia, oczywiście poza zapasem mydła, żyletek, waty i ligniny. Nie potrafię w mojej odległej pamięci przywołać jakiejkolwiek nazwy kremu lub choćby widoku pudełka, słoiczka itp. Jedyne co pamiętam to klasyczne Nivea w niebieskim opakowaniu, które widziałam tylko na półce w Pewexie, dostępne za dolary, a więc i tak nie dla nas. Ale do sklepu czasem z koleżankami wchodziłam, żeby zobaczyć jak wygląda inny świat.
Tak więc we wczesnej młodości - o ile moje nawyki higieniczne były całkiem ok - to zabiegi pielęgnacyjne były znikome, a może nawet żadne.
Przy twarzy zaczęłam cokolwiek robić, poza myciem, gdy pojawiły się pierwsze objawy trądziku. Pamiętam wygląd i zapach mydła dziegciowego, spirytus salicylowy oraz maść Benzacne, która niedokładnie zmyta - w kontakcie z ręcznikami, wywabiała kolor. To były moje jedyne "kosmetyki" pielęgnacyjne.
Malować się zaczęłam dopiero na studiach (przy wsparciu i zachęcie przyjaciółki). Dopiero wtedy pojawiły się u mnie pierwsze zakupy z tej linii. Na początku bardzo skromne zresztą - tusz, cienie, puder. Finito. Do szminek długo dojrzewałam. Zresztą do dziś używam rzadko. Po prostu źle się czuje gdy mam coś na ustach. Korektor, podkład, róż, kredka i inne takie tam pojawiły się u mnie w kosmetyczce dopiero gdzieś koło 30-tki, a nawet niektóre grubo powyżej tego wieku.
I tak samo ubogo było u mnie z pielęgnacją cery. Nie mając wyrobionego nawyku codziennego stosowania kremu do twarzy - przez długi czas nie stosowałam żadnych w ogóle.
Gdy gdzieś koło 30-tki, będąc z wizytą u kosmetyczki usłyszałam, że mam skórę młodszą niż wskazuje mój wiek i że nie ma sensu przyzwyczajać skóry do kremów przeciwzmarszczkowych zbyt wcześnie - tym bardziej poczułam się usprawiedliwiona w tym co robię, a raczej czego nie robiłam. Ale zwolnienie z kremów przeciwzmarszczkowych to jedno, a nawilżanie skóry to drugie. Ja niestety zawsze miałam cerę mieszaną, z silną tendencją do przetłuszczania się. I dlatego jak sięgam pamięcią wstecz zawsze moje zabiegi o ładny wygląd skupiały się na matowieniu skóry. Brak nawilżania przy jednoczesnym, ciągłym stosowaniu preparatów wysuszających - sprawiło, że trochę za bardzo przesuszyłam. swoją skórę na twarzy. Moja przygoda z kremami pielęgnacyjnymi do twarzy rozpoczęła się po 30-tce dopiero - zdecydowanie za późno. To samo dotyczy balsamów do ciała. A nawet i wówczas były to nieregularne spotkania z tymi kosmetykami. Kremy i balsamy używane od czasu do czasu, czyli sporadycznie, jak się przypomniało - wystarczały na bardzo dłuuugo. Czasem więc w koszu lądowało ponad pół niewykorzystanego opakowania, gdy uznawałam, że zbyt długo już jest otwarty. A myślę ze starym kosmetykiem możemy sobie bardziej zaszkodzić niż pomóc, zwłaszcza, gdy ktoś ma wrażliwą skórę i skłonną do podrażnień.
Pewną regularność w tej materii (kremy i balsamy) w swoim życiu dostrzegam dopiero od momentu przekroczenia 40-tki. A i tu nawet nie jest to żelazna zasada. Właściwie to dopiero od jakiegoś czasu jestem systematyczna w tym zabiegu. I to raczej nie z powodu takiej sumienności w pielęgnacji, a bardziej z potrzeby. Otóż, po kąpieli mam tak suchą skórę na łydkach, że przez założeniem ubrania zawsze smaruje je balsamem. A przy okazji dostaną też trochę tej mazi inne partie ciała, tak po prostu, z rozpędu, albo dlatego, że za dużo mi się nałoży na rękę. :-) I tak samo jest z kremami do twarzy. Po umyciu żelem dostrzegłam, że skóra jest sucha, ściąga się, czułam to tak jakby nagle zrobiła się za mała na moją twarz. Więc zaczęłam smarować kremem. Weszło mi to tak w nawyk, że teraz bez kremu rano i wieczorem nie ma dnia. Niestety zdecydowanie za późno się tego nauczyłam. Bo dziś moja skóra na twarzy ma wyraźne oznaki zaniedbania. Ale w tej chwili jest to dla mnie coś tak zwykłego, oczywistego, naturalnego, jak czesanie włosów czy mycie zębów. I tego chce nauczyć córki. By miały ten nawyk wpojony zdecydowanie wcześniej niż ja. Z korzyścią dla nich.
Bo jak w piosence "uroda, uroda przemija jak woda..."

piątek, 27 stycznia 2017

Koniec dnia w pracy

Ku pamieci.
Migawki z dziejszego dnia w pracy.
Jeszcze rano skrobalam szybki w aucie po wczorajszym i nocnym mrozie a w dzien piękne slonko i pogoda prawie jak wiosenna. Gdyby to byl koniec lutego ucieszylabym sie ze powoli nadchodzi ale 27 stycznia wiem, że zima jeszcze może nas mocno zaskoczyc. Warto jednak cieszyc sie tak miła odmianą po dlugich mrozach.
A w pracy dzis wyjatkowo spokojnie i milo.
Z samego rana przyszła jedna przesyłka.

A pod koniec dnia w pracy kolejna.

Czas w pracy czesto umila mi ekspres do kawy. Choc nie tylko on.
Dziś w wersji z cukrem cynamonowym.

czwartek, 26 stycznia 2017

Moja nietypowa cząstkowa analiza SWOT


Po co to pisze?
Żeby móc za jakiś czas do tego wrócić i porównać czy i jak ewoluuje moja osoba.
To co się składa na psychikę człowieka to wg mnie jego charakter, usposobienie, temperament, osobowość. Nie umiem każdej z tych składowych scharakteryzować oddzielnie w odniesieniu do mojej osoby.

Na pewno w różnych okresach swojego życia taka charakterystyka wypadła by inaczej. To wiem na pewno. Z wiekiem zmieniam się. Zmieniają się moje postawy, poglądy, potrzeby, itp., itd.
Z pewnością wynika to z tego, że z wiekiem nabrałam dystansu do wielu spraw. Nauczyłam się odpuszczać, nie spinać, nie walczyć.

Co mnie charakteryzuje? Co przychodzi mi na myśl w pierwszej kolejności?
Otóż mam głęboko zakorzenione umiłowanie piękna, ładu i harmonii (niech to będzie nr 1, 2, 3).

Nawiązując do pkt 1 czyli umiłowania piękna - kocham wszystko co poprawia wizerunek, począwszy od mojego wyglądu, poprzez mój dom, a na świecie skończywszy.
W odniesieniu do siebie samej staram się dbać o wizerunek dlatego lubię ładne i kobiece ciuszki, kosmetyki, a moim fetyszem są torebki. Mogłabym mieć ich niezliczoną ilość. Kiedyś jeszcze namiętnie kupowałam buty. Ale od czasu, gdy zaczęłam mieć problem z ich przechowywaniem oraz zorientowawszy się, że wielu z nich później i tak nie noszę - przystopowałam nieco. Choć i tak mam po kilka par na każdy sezon. I wciąż kupuje nowe. I nadal ich przybywa. Wiadomo dlaczego. Od czasu jak częściej przemieszczam się autem niż pieszo - buty już się nie zużywają tak szybko. Dodatkowo w moim wieku z butów już się nie wyrasta, bo cały czas jest ten sam rozmiar. Ponadto niektóre buty nosimy krótko, bo jedna pora roku trwa tylko parę miesięcy. Więc jedna para butów służy mi czasem latami. Jeśli znikają z półki to zazwyczaj dlatego, że zwyczajnie już mi się znudziły albo zmieniam styl ubierania. Oddaje innym.
Tak więc moją dbałość o piękno rozpoczynam od samej siebie. Oczywiście niezależnie od tego co robię i ile to i tak do piękna mi daleko... Ale staram się ubierać ładnie, raczej klasycznie, choć niekoniecznie elegancko, jednak zdecydowanie bez ekstrawagancji, staram się mieć zawsze ułożone włosy, a na pewno świeże i umyte, maluje się delikatnie, bo nie chodzi mi o to by coś eksponować lub podkreślać, raczej by ukryć niedoskonałości, biżuterię noszę skromną, bez efektu sroki. To tyle w temacie JA.
Uwielbiam też dbać o otaczająca przestrzeń i dlatego nie bez znaczenia pozostaje to jak i gdzie mieszkam. Na to "gdzie" to niekoniecznie wpływ miałam do końca. Bo jak wiadomo chciałabym mieszkać w domu z ogrodem, najlepiej dużym, a jeszcze lepiej na wsi, lub wręcz pod lasem. Ale jeśli już przyszło mi mieszkać w mieście i miałam jakiś tam symboliczny wpływ na to, gdzie to mieszkanie będzie - zdecydowałam się na kamienicę, bo lubię wszystko co retro. I w takim też trochę klimacie urządzam swoje wnętrza. Bo na to "jak" mieszkam wpływ mam już niewątpliwie zdecydowany. W moim domu nie ma klasycznych nowoczesnych zestawów, typu meblościanka, narożnik. Trudno nawet znaleźć dwa takie same meble, bo nawet krzesła przy stole są różne.
Czy tak jest ładnie? Nie wiem sama. Kwestia gustu.
Kiedyś było inaczej. Jeszcze np. 10 lat temu urządzając swoje poprzednie mieszkanie (wtedy jeszcze jako mężatka, więc na wystrój wpływ miałam nie tylko ja) kupowaliśmy meble o nowoczesnej linii, z dodatkami typu stal, matowe szkło, itp. W pokoju stała wielka kanapa w czekoladowym kolorze i nowoczesnym, kanciastym stylu oraz zestaw mebli z tej samej linii, w kuchni był wysoki blat i hokery zamiast stołu. Obecnie od wielu już lat nie byłam w klasycznym meblowym sklepie. Kupuje meble na giełdach, przez Internet, w sklepach z artykułami pochodzenia zagranicznego i dlatego każdy mebel jest inny. Ale ja to lubię. Mimo tego pozornego misz-maszu wszystko utrzymane jest w jednym stylu, klasyczne, w podobnej kolorystyce w ramach jednego pomieszczenia, tworzy całość i jest (chyba?) miłe dla oka. Najważniejsze, że ja się w tym odnajduję, dobrze czuję oraz tak czują się też moje dzieci.

W dbałości o moje osobiste otoczenie nie bez znaczenia pozostaje fakt, że lubię porządek. I to też nawiązuje do pkt 2 czyli umiłowania ładu. Lubię ład w swoim życiu, w pracy, w domu, nawet pokuszę się o stwierdzenie, że też na świecie. Bo w mojej wewnętrznej filozofii wszystko ma swoje miejsce. Gwiazdy mają swoje miejsce we wszechświecie, lądy i wody mają swoje miejsce na ziemi. I dlatego uważam, że człowiek też ma swoje miejsce w czasie i przestrzeni, bo rodzi się w takim, a nie innym momencie i w takim, a nie innym miejscu. I mamy też swoje miejsce w życiu innych ludzi. Czasami gościmy tam przez chwilę, czasami dłużej, a czasami jesteśmy w ich życiu aż do śmierci. Z tym porządkiem w moim życiu to różnie bywa, bo jak wiadomo życie czasem płata nam figle i miesza nieźle, czasem nawet wbrew naszej woli. Ale zawsze staram się, możliwie szybko, wszystkie poplątane nitki życiowe wyprostować i poukładać.
Każda rzecz i przedmiot też mają swoje miejsca. Dlatego dbam o porządek w otaczającej mnie przestrzeni. Lubię sprzątać, bo kocham efekt, który w tej prostej czynności uzyskuję - czystość, ład, porządek. Moje ulubione sprzęty to odkurzacz, mop, miotła, ścierka, gąbka do naczyń. W wersji ogrodowej wymienić tu mogę jeszcze grabie i sekator. Uwielbiam sprzątać. Ponoć to nie jest normalne. Cóż.... Mnie jakoś to nie przeszkadza w życiu. Choć moje umiłowanie porządku czasami bywa uciążliwe dla współmieszkańców, bo wiecznie zaganiam wszystkich do segregowania, sprzątania, układania... No cóż, jak ktoś jest typem bałaganiarza, to potem uporządkowanie przestrzeni zajmuje dłuższą chwilę. Dla mnie bałaganiarz to nie ten kto ma bałagan (bo nawet i mnie on się trafia), ale ktoś komu bałagan w życiu nie przeszkadza. Ktoś kto potrafi z nim żyć dłużej niż chwilę i nie stara się go zlikwidować. Ale ja uważam, że jest w tym pewne niebezpieczeństwo. Bo jeśli przyzwyczaimy się do bałaganu w otoczeniu, zaakceptujemy go, to istnieje ryzyko, że w pewnym momencie nie będzie nam też przeszkadzał bałagan w życiu osobistym...
Kim jest bałaganiarz? Na pewno nie jest to ktoś kto ma chwilowy rozgardiasz, bo taki jest czymś naturalnym w każdym domu, o ile nie trwa dłużej niż parę dni. Ja nie potrafię odnaleźć się w pomieszczeniach, gdzie rzeczy nie mają sobie właściwych miejsc, wszystko jest odkładane przypadkowo, na chybił trafił, niby na chwilę, a leży tam nieskończenie długo.
Chcecie wizualizację? Proszę bardzo. Papierki na podłodze zamiast w śmietniku. Przeczytana książka całymi tygodniami leży na podłodze choć w pokoju jest regał na książki. Zdjęte z suszarki rzeczy rzucone "na chwilę" na krzesło leżą tam wiele dni, a nawet parę tygodni. Czyste rzeczy mieszają się na tych krzesłach z brudnymi. Na biurku stoi talerz z resztkami jedzenia i to nie wczorajszymi, ale z wyraźnymi oznakami zeschnięcia, czyli sprzed kilku dni co najmniej. Kubek po kawie stoi tak długo, że zdążył się już przykleić do podłoża. Wkrętarka leży w pokoju cały czas na podłodze, choć od ostatniego jej użycia minęły ponad trzy tygodnie. Piasek na podłodze wyraźnie zgrzyta co oznacza, że zbiera się tam wystarczająco długo. Kurz na parapetach miał randkę ze ścierką wiele tygodni, a może miesięcy temu. Na innych powierzchniach płaskich kurzu nie widać tylko dlatego, że wytarty został niechcący rękawem lub przykryty jest wieloma innymi rzeczami, które narastają tam w zastraszająco szybkim tempie. Na biurku leżą wyrzucone na szybko z portfela stare paragony, do ewentualnego posprzątania, które nie nadchodzi na tyle długo, że na niektórych zdążył już wyblaknąć nadruk. Mogłabym tak nieskończenie wiele przykładów podać. Bałaganiarz to też ktoś kto nawet gdy sprząta to nadal ma bałagan. Bo przekładając rzeczy z jednego miejsca na drugie jest święcie przekonany, że wykonał kawał dobrej roboty i nie może zrozumieć dlaczego jego wysiłki nie zostały dostrzeżone.
Zapewniam, że wiem co mówię. Od kilku lat żyje z kimś takim i cierpię okrutnie, gdy przebywam w jego pomieszczeniach. Kiedyś próbowałam go mobilizować do regularnych, bieżących porządków. Motywowałam, tłumaczyłam, zachęcałam. Obecnie już nie walczę z tym tak intensywnie jak kiedyś. Trochę już przywykłam. Przymykam oko, a czasami wręcz wolę nie patrzeć, żeby się nie dołować. W końcu to jego dom. Ale wciąż nie umiem zrozumieć jak on może tak żyć i jak to możliwe, że to mu nie przeszkadza. Często narzeka na nudę, w wolnych chwilach na siłę szuka zajęcia, ale nie posprząta. Bo to właśnie o to chodzi, że on nie sprząta, nie dlatego że nie ma czasu czy siły, ale właśnie dlatego że nie widzi, że coś jest nie tak jak być powinno.... Życie w chaosie nie przeszkadza mu .... Staram się jednak nie robić już z tego problemu. Cenię go za inne wartości. Ale pewnie będziemy się ścierać, jeśli kiedyś przyjdzie nam żyć razem. A może to właśnie tak ma być? Może dane nam jest być razem, żeby się uzupełniać? Bo może właśnie los postawił mnie na jego drodze, bo ja kocham sprzątać? Hahaha..... I przyznaję, że czasem to u niego robię. I choć widzę, że to wpędza go w zakłopotanie, co skutkuje często tym, że zabrania mi sprzątać, to tłumacze mu zawsze, że ja to lubię, że przy okazji korona mi przecież z głowy nie spadła. On za to pomaga mi w ogrodzie, poświęcając na to bardzo dużo swojego czasu. No to mamy równowagę. Typowa transakcja handlowa. Coś za coś. Bo w przyrodzie i w życiu musi być równowaga. Harmonia...

I tu odnośnie pkt 3 czyli umiłowania harmonii. Lubię żyć w harmonii z Bogiem, ludźmi i naturą. Jak to się przekłada na moje życie? Jestem osobą nie tylko wierzącą, ale szczerze i prawdziwie wyznającą zasady chrześcijańskie w swoim życiu. Tak też wychowuję swoje dzieci. Np. nigdy niczego nie ukradłam, czy przywłaszczyłam sobie, nie oszukuję, nie kłamię, nie kombinuję, nie plotkuje, nie oczerniam, nie osądzam, jestem sprawiedliwa, serdeczna, uczynna, nie pozostaję obojętna na ludzką krzywdę (zwierzęcą też). Miłuj bliźniego swego jak siebie samego - to moja naczelna zasada w relacjach z innymi. Dlatego też żyję w zgodzie ze wszystkimi, nawet jeśli nie do końca mogę powiedzieć, że kogoś lubię. Szanuje każdego bez względu na jego stanowisko, wykształcenie, stan majątkowy czy status społeczny. Zraniona czy skrzywdzona - długo nie chowam urazy, wybaczam.
Żyję też - na tyle ile się da - w zgodzie z naturą, przyrodą. Jeśli już nie mam wielkiego wpływu na poprawienie stanu środowiska, to przynajmniej staram się tego nie psuć jeszcze bardziej. Oto przykłady. Skrupulatnie i konsekwentnie segreguje śmieci. Bardzo często nadaje rzeczom i ubraniom tzw. drugie życie bo kupuję je w second handach. Ograniczam do minimum używanie jednorazowych reklamówek - zawsze noszę w torebce torbę na zakupy. Kiedy mam kilka spraw do załatwienia w jakiejś dzielnicy w rożnych punktach - zostawiam samochód na jednym z parkingów i między poszczególnymi punktami przemieszczam się pieszo.
Żyje w zgodzie z czasem, porami dnia i roku. Nie buntuję się przeciwko temu na co nie mam wpływu. Niektórzy mi mówią, że to rzadko spotykane, ale ja nigdy nie narzekam na pogodę, nawet jeśli mi ona w danym miejscu i momencie nie odpowiada. Studiowałam geografię i może dlatego łatwiej mi zrozumieć pewne cykle i procesy w przyrodzie. Bo natura rządzi się swoimi prawami. Musimy to uszanować i zaakceptować. I być może dlatego trochę się czasem wkurzam na ludzi, że tak bardzo chcą nią sterować. Kocham wszystko co Pan Bóg stworzył. Od maleńkiego źdźbła trawy począwszy, przez motylka, sarenkę, na monumentalnych górach skończywszy. I naprawdę potrafię się tym szczerze cieszyć.
I to jest taka moja harmonia, moje życie w zgodzie ze wszystkim.

Co stanowi moje zagrożenie?
Lękliwość przed nowym. Wielu nieznanych mi rzeczy boję się na wyrost, wręcz w myśl zasady strach ma wielkie oczy. Chyba dlatego, że boję się ewentualnej porażki. Dlatego zbyt często się poddaję i nie podejmuję niektórych nowych wyzwań, bo boję się że nie podołam, że się ośmieszę, że będzie mi przykro, że coś nie wyszło.
Czarnowidztwo. Tak już mam, że w każdym podejmowanym działaniu widzę najpierw minusy i ewentualne możliwe straty, a dopiero przy głębszej analizie zaczynam dostrzegać plusy i korzyści. Źle mi z tym, staram się z tym walczyć, ale nie przychodzi mi to łatwo. Konsekwencją takiego rozumowania jest to, że niechętnie podejmuję się nowych wyzwań. Nie lubię ryzyka. Tak bardzo bowiem boję się tych potencjalnych strat i niepowodzeń, że potrafi mnie to skutecznie odstraszyć od podjęcia działania i świadomie rezygnuję z możliwych do osiągnięcia gratyfikacji. Bo ze mną jest tak, że wolę czegoś więcej nie mieć, niż stracić coś z tego co mam.
Upór. Jeśli już coś robię to do końca. A jeśli wiem, że mam rację to uparcie będę trwać przy swoim zdaniu.
Niecierpliwość. Nie umiem długo czekać na efekty swojej pracy. Szybko się więc zniechęcam w podejmowanych działaniach, gdy dany proces trwa długo i nie widać choć minimalnych wyników.
Niechęć do zmian. Nie lubię zmian i dlatego jak już się do czegoś przyzwyczaję to będę w tym trwać do końca, nawet gdy ewentualne "nowe" może być o wiele lepsze. Jedyną zmianą jaką łatwo znoszę, a nawet lubię, to zmiana mieszkania. Być może dlatego, że lubię urządzać swoje M, a gdy już gdzieś zbyt długo mieszkam, to niewiele mam tam do zrobienia. Może dlatego kupiłam działkę, żeby mieć kolejny kawałek przestrzeni do zagospodarowania.

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Styczniowe wspomnienia

Styczeń to jeden z tych miesięcy, które ciągną się i wydają dłuższe od innych. 
Wakacje i lato mijają szybko. Wrzesień również. Wtedy zaczyna się rok szkolny - pojawiają się, a właściwie wracają, obowiązki szkolne i szybko jest po miesiącu. Potem październik, o ile jest ładny i ciepły to spora część dnia ucieka w ogrodzie. 
Najgorszy jest listopad. Zmiana czasu pod koniec października sprawia, że drastycznie skraca się dzień, który o tej porze roku i tak jest zdecydowanie krótszy niż latem. Grudzień też byłby ciężki, ale słodzą go świąteczne zawirowania. Porządki, zakupy, gotowanie i oczekiwanie na święta, a wraz z tym narastająca atmosfera świąteczna sprawiają, że grudzień mimo, że zimny i ciemny to jest nawet fajny. 
A potem przychodzi styczeń, gdy już niczego nie świętujemy tak hucznie i z pompą, na nic nie czekamy (chyba że na wiosnę). I ciągnie się jakoś długo .... Luty już nie jest taki nam straszny, bo ma mniej dni i kojarzy się z walentynkami oraz coraz dłuższym dniem. Mając świadomość, że po nim następuje marzec, który oficjalnie jest miesiącem dającym początek wiośnie, to znosimy go łatwiej.
Ale styczeń dobiega powoli końca. 2/3 za nami. Oto więc takie sobie styczniowe rozważania....
Rozstałam się już z choinką. Lubię te lampeczki kolorowe po zmierzchu. Pozytywnie mnie nastrajają. Ale już spakowane. Do następnego roku.

Choinkowe wspomnienia....





 A pozostało z niej tyle.... :-)


Również w pracy pożegnałam się ze świątecznymi akcentami. Szczególnym sentymentem darzę szopkę, która stoi w moim pokoju, a którą w ramach prac warsztatowych zrobili z nauczycielem zawodu moi wychowankowie. Figurki pochodzą już ze sklepu.



15 stycznia odwiedziłam mój ogródek. Pierwsza połowa stycznia była u nas bardzo zimowa. Udało mi się więc uchwycić w obiektywie moją działeczkę w zimowej odsłonie, bowiem od kilku dni mamy już ocieplenie i odwilż. 






Zaliczyłam też chwilę pod ratuszem przy okazji 25 finału WOŚP. 




A co poza tym?
Czytam ostatnio sporo o kosmetykach naturalnych. Głównie za sprawą mojego ostatniego zakupu próbek kremów Vichy, gdzie w opisie jednego z nich znalazłam informację, że nie zawiera parabenów. Potem gdzieś przypadkiem trafiłam na materiał na temat stosowania konserwantów w kosmetykach i poszło.... 
Czytam sobie więc co nieco o naturalnych produktach do pielęgnacji twarzy, włosów i ciała. Zapoznaję się z firmami, ofertą produktów naturalnych, ich działaniem, porównuję ceny. Planuję przestawienie na tego rodzaju kosmetyki.  Spróbuje dokończyć to co zaczęłam, a w międzyczasie powoli będę kompletować produkty z nowej linii. 

Szkolne problemy mojego starszego dziecka na chwilę obecną uległy wyciszeniu. Wszystko wróciło do normy. Dziewczę się ogarnęło, pozbierało i wzięło do pracy. Aż miło patrzeć, gdy widzę ją przy biurku nad książkami. Trochę staram się jej w tym pomagać. Oczywiście nie oznacza to, że odrabiam z nią lekcje, bo jest na to zdecydowania za duża, a poza tym od początku edukacji uczę dzieci w tym zakresie pełnej samodzielności. Ale gdy szykuje się sprawdzian chętnie pomagam przy powtarzaniu materiału, odpytuję, tłumaczę zawiłości procesów. Córka jest w klasie z rozszerzonym programem geografii i matematyki. W matematyce pomagają "obce" korepetycje. Z geografią radzimy sobie doskonale w warunkach domowych, bo w końcu to jest Mój przedmiot. Takie studia właśnie skończyłam... 

Młodsza radzi sobie sama. Jedyna pomoc jakiej oczekuje i jaką często świadczę to... manualna. Szczerze przyznam, że nigdy nie sądziłam że przyjdzie mi się wyżywac artystycznie. A ostatnio właśnie często pomagam przy witrażach, aniołkach, itp... 
Mała uczy się świetnie. Jeśli nie pogorszą się jej wyniki do końca roku szkolnego to znów będziemy mipasek na świadectwie. Z angielskiego jest fenomenalna. Właśnie przygotowuję się do wojewódzkiego etapu konkursu przedmiotowego. Rozmawiałam z jej nauczycielką z tego przedmiotu i była zaskoczona, że nie uczęszcza na żadne prywatne lekcje angielskiego. Była przekonana, że takie efekty osiąga właśnie dzięki temu. Starsza ma prywatny angielski już od ponad 10 lat i nawet wiele razy zastanawiałam się czy nie zapisać również młodszej. Ale jakoś tak z kasą krucho, więc odwlekałam decyzję i tak uciekał nam rok za rokiem. Ciekawe czy rośnie z niej mały poliglota czy ma zdolności tylko do tego języka? W VII klasie dojdzie jej dodatkowy język obcy i wtedy się okaże. Starsza np. uwielbia angielski, natomiast niemieckiego nie znosi.

Tak więc, podsumowując, w ostatnich dniach w pracy, w domu i w sercu spokój. Wszystko się kręci wg ustalonych trybów. Cieszy mnie ta monotonia. Ja generalnie lubię gdy jest tak zwyczajnie, bez ekscesów, zmian, zawirowań. Nie lubię zamieszania w życiu, drżenia serca i lęku o to co będzie. Może to dlatego, że w swoim życiu wystarczająco dużo już mi się namieszało i pozmieniało wbrew mej woli. Może wyczerpałam już limit życiowej adrenaliny. Cisza, spokój, harmonia, monotonia, rutyna a nawet nuda wcale mi nie straszne. Choć przyznaję, że mam świadomość, że zapewne jeszcze nie raz mnie życie zaskoczy.