sobota, 4 marca 2017

Czucie i wiara silniej mówi do mnie ..... czyli o intuicji




Ten obrazek i tekst najlepiej odzwierciedla moje rozterki przy podejmowaniu decyzji....
Bo ja taka już jestem, i przyznać się do tego muszę, że nie lubię podejmować jakichkolwiek decyzji. Lubię sprawy proste, jednoznaczne, jednokierunkowe, w których rozwiązania pojawiają się same. Wolę, żeby sprawy rozwiązywały się same, bez mojej ingerencji, wolę żeby życie samo podsuwało mi konkretne rozwiązania, bez konieczności wybierania.
Bo tak naprawę przy decydowaniu o to wybieranie się rozchodzi najbardziej, a jeszcze bardziej o rozczarowanie mi chodzi.

No to po kolei....
Spośród wszystkich niemiłych emocji i uczuć (celowo nie używam słowa" złych", bo psychologowie uczą że nie ma złych uczuć) najtrudniej znoszę krytykę i rozczarowanie. Całkiem dobrze np radzę sobie ze złością, smutkiem itp.
Ale krytyka oznacza że coś zrobiłam źle. A ja lubię być perfekcyjna, dokładna, służyć wręcz za wzór. No to jak się ma skrytykowanie mnie do mojego dążenia do ideału??

Ale wracam do rozczarowania.
Nie lubię go, nie znoszę i unikam jak przysłowiowy diabeł święconej wody. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale tak jest od zawsze, jeśli pamięcią sięgam w przeszłość. Kiedy czuję rozczarowanie? Kiedy się czegoś spodziewam, oczekuje, zaplanuje i ... tego nie dostaje lub nie wychodzi. Boli bardzo... Wściekam się, czasem martwię, jestem przygnębiona, smutna, czasem nawet płaczę. Proszę więc ile uczuć wyzwala.
Dlatego nie lubię decydować, zwłaszcza gdy niesie to za sobą ryzyko niepowodzenia. Boję się podjęcia złej decyzji, a co za tym idzie potencjalnej porażki, no i później związanego z tym rozczarowania....
Gdy coś nie wychodzi, zwłaszcza gdy jest to konsekwencją mojego złego wyboru, mam zawsze ogromny żal do siebie, że tak, a nie inaczej postąpiłam.

A co to wszystko ma wspólnego z powyższym obrazkiem i tytułową intuicją?
Otóż to, że jeśli już muszę zadecydować i innego wyboru nie ma - to kieruje się przeczuciem, sercem, intuicją. Podejmuję decyzję sama, choć słucham rad innych, o ile oczywiście wiedzą, że mam jakieś rozterki. Bo zazwyczaj nie dziele się problemami. Jeśli już o nich mówię, to dopiero wtedy, gdy są już rozwiązane.
Wierzę w intuicję, przeczucie, tzw. szósty zmysł. I jakoś nigdy mnie nie zawiodły.

Oczywiście dopuszczam do głosu zdrowy rozsądek, zwłaszcza że ja jestem, a przynajmniej za taką się uważam, osobą niezwykle rozważną, roztropną, rozsądną... Wypadałoby dać prawo głosu również mądrości i doświadczeniu życiowemu, ale czy w wieku czterdziestuparu lat można mówić już o mądrości życiowej....???
A tak a'propos śmieszy mnie zawsze gdy jakąś dwudziestoparolatka wypowiada się, że "z jej życiowego doświadczenia....... ".
Matko Kochana! A jakiż to można mieć "bagaż życiowy" w tym wieku?
No więc, wg mnie, mądrość życiową to mogą mieć ludzie w sędziwym wieku i to oni mają prawo z tej mądrości korzystać przy udzielaniu rad.
A na zakończenie to mam jeszcze jedną zasadę.
O ile czas nie nagli to wstrzymuję się zawsze z podjęciem decyzji do czasu aż rozwieją się wszystkie  wątpliwości. Czyli dopóki nie jestem pewna.


czwartek, 2 marca 2017

Polacy nie gęsi.... o języku i gwarze

Mam bzika na punkcie języka (języka ojczystego, oczywiście)

Jestem typową humanistką, Nigdy nie miałam w szkole problemów z tymi przedmiotami, za to matematyka, fizyka to już nie moja bajka. Gdzieś pomiędzy nimi usytuował się dział przyrodniczy, z moją ukochaną geografią i równie bliską sercu biologią.
Ale jak na humanistkę przystało dbam o poprawność mojego języka zarówno w piśmie, jak i w mowie. Jestem wymagająca wobec siebie, ale też wobec innych. Mam alergię na ludzi, którzy robią błędy ortograficzne, gramatyczne, stylistyczne, kaleczą język przekleństwami, jakimiś dziwnymi tworami i obcymi naleciałościami. Oczywiście jestem w tym względzie wyjątkowo wyrozumiała i tolerancyjna i potrafię zrozumieć, że nie każdy ma dar... I właśnie dlatego ogromnym sentymentem darzę ludzi, którzy pięknie piszą, budują ładne zdania, bez błędów, z zastosowaniem rożnych środków.

"Piszesz jak kura pazurem"
W dzisiejszych czasach, w dobie pisania na klawiaturze, rzadko kto ma piękny charakter pisma. Kaligrafia. Ponoć kiedyś był taki przedmiot w szkole. Kiedyś dużo pisano, listy, podania, referaty, wypracowania. Opracowanie tematu wymagało posiadania bogato wyposażonej prywatnej biblioteczki lub wizyty w publicznej bibliotece i przepisywania potrzebnych informacji. A trening czyni mistrza. Jakże pięknie pisały nasze babcie i mamy. Ja też mam ładny charakter pisma. Ale moje córki już niekoniecznie....
W nawiązaniu do wspomnianej biblioteki to w naturalny sposób kojarzy mi się to słowo z książką. A jak książka to czytanie. Zdecydowanie za mało czytamy. Film podsuwa gotowy obraz, a czytanie zmusza wyobraźnię do pracy. A w odniesieniu do języka czytanie pozwala na poznanie nowych słów, wyrabia poprawność ortograficzną. Jest pewna mała prawidłowość, że ludzie którzy od dziecka dużo czytają, pięknie mówią i piszą. Chodzi tu o bogate słownictwo, umiejętność wykorzystywania metafor, przenośni, epitetów, ....

"Mowa jest srebrem, a milczenie złotem"
Czasem więc lepiej przemilczeć co nieco, niż kłapać dziobem lub pleść ozorem.
Złości mnie strasznie takie gadanie bez ładu i składu, np. używanie słów, które nijak nie pasują do kontekstu rozmowy, a wszystko przez to, że często nie znamy ich znaczenia, a używamy - bo ostatnio modne są albo usłyszeliśmy i się spodobało, bo tak mądrze to brzmi.

"Polacy nie gęsi też swój język mają"
Już wieki temu zostało to powiedziane. Dlaczego o to nie dbamy? Dlaczego na siłę wtrącamy do naszego języka (tak bogatego przecież!) słowa w innym języku? Oczywiście nie chodzi mi tu o nazwy powszechni przyjęte i ogólnie stosowane typu "hot dog", bo przecież nikt nie zamówi na stacji "buły z parówą". Mam na myśli raczej mowę potoczną, raczej w kręgach młodych, którzy wszędzie popisują się swoją znajomością języka angielskiego. .... hello.... nice...... of course..... Do tego stopnia, że czasami trochę wręcz przesadzają. Mam takiego znajomego, który czasami w smsie potrafi mi coś wtrącić po angielsku, choć wiele razy mu mówiłam, że to mi się nie podoba. Pomijając już istotny fakt, że nie rozumiem co mówi, bo nie uczyłam się tego języka. Nie pomaga. Chyba go to bawi. Zachowanie z gatunku niegrzecznych. No cóż, mówiąc pięknie po polsku - burak jeden.... :-)

Boli mnie też to, że brudzimy wypowiadane słowa licznymi przekleństwami, które już tak mocno wtopiły się w mowę, że traktujemy je jak przecinki.
Choć przyznać muszę, że niektóre przekleństwa są takie mocno polskie. "Kur..... mać" zostało nawet wykorzystane w filmach obcej produkcji, gdzie wpleciony był polski wątek i dla podkreślenia i uzyskania efektu aktorzy grający Polaków wypowiadali owo polskie przekleństwo. Jednak przyznam szczerze, że chyba tylko Polacy potrafią je tak pięknie wypowiadać. W ustach obcokrajowca nie brzmi to tak efektownie....

No i gwara. Temat rzeka. Oczywiście w odniesieniu do mojego życiorysu. Kiedyś zupełnie to zagadnienie mnie nie interesowało. Wychowana na Wielkopolsce, w domu gdzie gwara była i jest po dziś dzień, choć wtedy nawet nie wiedziałam że to gwara. Moja mama, typowa miejska dziewczyna, też humanistka z zacięciem do pisania i czytania, mówiła raczej poprawną polszczyzną. To ojciec, wiejski, prosty chłopak, wplatał co chwilę gwarowe słowa. W domach babć i dziadków "ryczki", "tytki", "wiara" były na porządku dziennym. Ale wtedy jakoś mnie to nie drażniło. Mimo, że znałam wiele słów w gwarze wielkopolskiej, to mówiłam zawsze w języku, hm... urzędowym, bez naleciałości. Chociaż często poprawiłam innych, twierdząc, np. że to "tej" to jakieś takie niegrzeczne jest.
A potem los pognał mnie nad morze. I tu zostałam. Tu nie ma gwary. To są ziemie odzyskane po wojnie, zasiedlane ludnością z rożnych zakątków Polski i dlatego jest tu mieszanina wszystkiego. Tutaj już zawsze używałam tylko poprawnej polszczyzny, bez żadnych naleciałości. Ale jakie było moje zdziwienie, gdy któregoś dnia mąż powiedział, że jak rozmawiam z mamą przez telefon, to mówię zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Czyli jak? Ano z innym akcentem. Czyli okazuje się, że walcząc z moją gwarą wielkopolską poległam. Bo cóż z tego, że nigdy nie stosowałam słownictwa z gwary, skoro mówiłam z akcentem z Pyrlandii.

Mój syn mieszka w Poznaniu około pół roku, a już podchwycił parę słówek z gwary. I zachwyca się nimi. Cóż za paradoks. Ja się kiedyś wstydziłam mojego wielkopolskiego zaciągania przy dzieciach, a teraz on uważa to za atrakcję regionalną.

Dziś uważam, że gwara to coś fantastycznego. Co roku jeżdżę w Tatry i lubością słucham jak każdy tam mówi "po góralsku", nie tylko gaździna, ale też pani na kasie w Biedronce, a nawet dzieci w autobusie wracające ze szkoły. Inne gwary też są piękne. Choć ja w swoim życiu największy kontakt mam tylko z dwiema.
Swojej gwary kiedyś się wstydziłam. Uważałam, że to obciach mówić tytka zamiast torebka (papierowa). Choć na co dzień nadal tak nie mówię, to mam sentyment do mojej gwary. Doskonale wiem co oznaczają słowa w gwarze wielkopolskiej. Wzruszam się, gdy słyszę gdzieś szabelek, redyski, haczki, ryczki, tytki, wiara, macochy, angryst, chęchy. To ostatnie słowo mój ojciec wypowiada w szczególny sposób. Chęchy to zarośla, taki dzicz. "I po co tam wlazłaś w te ch(yę)chy" -  słyszałam czasami jako mała dziewczynka. No właśnie, ta druga głoska była wymawiana tak pomiędzy "y" a "ę". Trudne do wytłumaczenia. Ale proste do wypowiedzenia. Dla mnie. Bo ja przecież też Pyra jestem.