czwartek, 2 marca 2017

Polacy nie gęsi.... o języku i gwarze

Mam bzika na punkcie języka (języka ojczystego, oczywiście)

Jestem typową humanistką, Nigdy nie miałam w szkole problemów z tymi przedmiotami, za to matematyka, fizyka to już nie moja bajka. Gdzieś pomiędzy nimi usytuował się dział przyrodniczy, z moją ukochaną geografią i równie bliską sercu biologią.
Ale jak na humanistkę przystało dbam o poprawność mojego języka zarówno w piśmie, jak i w mowie. Jestem wymagająca wobec siebie, ale też wobec innych. Mam alergię na ludzi, którzy robią błędy ortograficzne, gramatyczne, stylistyczne, kaleczą język przekleństwami, jakimiś dziwnymi tworami i obcymi naleciałościami. Oczywiście jestem w tym względzie wyjątkowo wyrozumiała i tolerancyjna i potrafię zrozumieć, że nie każdy ma dar... I właśnie dlatego ogromnym sentymentem darzę ludzi, którzy pięknie piszą, budują ładne zdania, bez błędów, z zastosowaniem rożnych środków.

"Piszesz jak kura pazurem"
W dzisiejszych czasach, w dobie pisania na klawiaturze, rzadko kto ma piękny charakter pisma. Kaligrafia. Ponoć kiedyś był taki przedmiot w szkole. Kiedyś dużo pisano, listy, podania, referaty, wypracowania. Opracowanie tematu wymagało posiadania bogato wyposażonej prywatnej biblioteczki lub wizyty w publicznej bibliotece i przepisywania potrzebnych informacji. A trening czyni mistrza. Jakże pięknie pisały nasze babcie i mamy. Ja też mam ładny charakter pisma. Ale moje córki już niekoniecznie....
W nawiązaniu do wspomnianej biblioteki to w naturalny sposób kojarzy mi się to słowo z książką. A jak książka to czytanie. Zdecydowanie za mało czytamy. Film podsuwa gotowy obraz, a czytanie zmusza wyobraźnię do pracy. A w odniesieniu do języka czytanie pozwala na poznanie nowych słów, wyrabia poprawność ortograficzną. Jest pewna mała prawidłowość, że ludzie którzy od dziecka dużo czytają, pięknie mówią i piszą. Chodzi tu o bogate słownictwo, umiejętność wykorzystywania metafor, przenośni, epitetów, ....

"Mowa jest srebrem, a milczenie złotem"
Czasem więc lepiej przemilczeć co nieco, niż kłapać dziobem lub pleść ozorem.
Złości mnie strasznie takie gadanie bez ładu i składu, np. używanie słów, które nijak nie pasują do kontekstu rozmowy, a wszystko przez to, że często nie znamy ich znaczenia, a używamy - bo ostatnio modne są albo usłyszeliśmy i się spodobało, bo tak mądrze to brzmi.

"Polacy nie gęsi też swój język mają"
Już wieki temu zostało to powiedziane. Dlaczego o to nie dbamy? Dlaczego na siłę wtrącamy do naszego języka (tak bogatego przecież!) słowa w innym języku? Oczywiście nie chodzi mi tu o nazwy powszechni przyjęte i ogólnie stosowane typu "hot dog", bo przecież nikt nie zamówi na stacji "buły z parówą". Mam na myśli raczej mowę potoczną, raczej w kręgach młodych, którzy wszędzie popisują się swoją znajomością języka angielskiego. .... hello.... nice...... of course..... Do tego stopnia, że czasami trochę wręcz przesadzają. Mam takiego znajomego, który czasami w smsie potrafi mi coś wtrącić po angielsku, choć wiele razy mu mówiłam, że to mi się nie podoba. Pomijając już istotny fakt, że nie rozumiem co mówi, bo nie uczyłam się tego języka. Nie pomaga. Chyba go to bawi. Zachowanie z gatunku niegrzecznych. No cóż, mówiąc pięknie po polsku - burak jeden.... :-)

Boli mnie też to, że brudzimy wypowiadane słowa licznymi przekleństwami, które już tak mocno wtopiły się w mowę, że traktujemy je jak przecinki.
Choć przyznać muszę, że niektóre przekleństwa są takie mocno polskie. "Kur..... mać" zostało nawet wykorzystane w filmach obcej produkcji, gdzie wpleciony był polski wątek i dla podkreślenia i uzyskania efektu aktorzy grający Polaków wypowiadali owo polskie przekleństwo. Jednak przyznam szczerze, że chyba tylko Polacy potrafią je tak pięknie wypowiadać. W ustach obcokrajowca nie brzmi to tak efektownie....

No i gwara. Temat rzeka. Oczywiście w odniesieniu do mojego życiorysu. Kiedyś zupełnie to zagadnienie mnie nie interesowało. Wychowana na Wielkopolsce, w domu gdzie gwara była i jest po dziś dzień, choć wtedy nawet nie wiedziałam że to gwara. Moja mama, typowa miejska dziewczyna, też humanistka z zacięciem do pisania i czytania, mówiła raczej poprawną polszczyzną. To ojciec, wiejski, prosty chłopak, wplatał co chwilę gwarowe słowa. W domach babć i dziadków "ryczki", "tytki", "wiara" były na porządku dziennym. Ale wtedy jakoś mnie to nie drażniło. Mimo, że znałam wiele słów w gwarze wielkopolskiej, to mówiłam zawsze w języku, hm... urzędowym, bez naleciałości. Chociaż często poprawiłam innych, twierdząc, np. że to "tej" to jakieś takie niegrzeczne jest.
A potem los pognał mnie nad morze. I tu zostałam. Tu nie ma gwary. To są ziemie odzyskane po wojnie, zasiedlane ludnością z rożnych zakątków Polski i dlatego jest tu mieszanina wszystkiego. Tutaj już zawsze używałam tylko poprawnej polszczyzny, bez żadnych naleciałości. Ale jakie było moje zdziwienie, gdy któregoś dnia mąż powiedział, że jak rozmawiam z mamą przez telefon, to mówię zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Czyli jak? Ano z innym akcentem. Czyli okazuje się, że walcząc z moją gwarą wielkopolską poległam. Bo cóż z tego, że nigdy nie stosowałam słownictwa z gwary, skoro mówiłam z akcentem z Pyrlandii.

Mój syn mieszka w Poznaniu około pół roku, a już podchwycił parę słówek z gwary. I zachwyca się nimi. Cóż za paradoks. Ja się kiedyś wstydziłam mojego wielkopolskiego zaciągania przy dzieciach, a teraz on uważa to za atrakcję regionalną.

Dziś uważam, że gwara to coś fantastycznego. Co roku jeżdżę w Tatry i lubością słucham jak każdy tam mówi "po góralsku", nie tylko gaździna, ale też pani na kasie w Biedronce, a nawet dzieci w autobusie wracające ze szkoły. Inne gwary też są piękne. Choć ja w swoim życiu największy kontakt mam tylko z dwiema.
Swojej gwary kiedyś się wstydziłam. Uważałam, że to obciach mówić tytka zamiast torebka (papierowa). Choć na co dzień nadal tak nie mówię, to mam sentyment do mojej gwary. Doskonale wiem co oznaczają słowa w gwarze wielkopolskiej. Wzruszam się, gdy słyszę gdzieś szabelek, redyski, haczki, ryczki, tytki, wiara, macochy, angryst, chęchy. To ostatnie słowo mój ojciec wypowiada w szczególny sposób. Chęchy to zarośla, taki dzicz. "I po co tam wlazłaś w te ch(yę)chy" -  słyszałam czasami jako mała dziewczynka. No właśnie, ta druga głoska była wymawiana tak pomiędzy "y" a "ę". Trudne do wytłumaczenia. Ale proste do wypowiedzenia. Dla mnie. Bo ja przecież też Pyra jestem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz